Imieniny: Horacego, Feliksa, Grzegorza

Wydarzenia: Międzynarodowy Dzień Solidarności Młodzieży

Życie

mężczyzna uwięziony w butelce fot. George Hodan / publicdomainpictures.net

Rozwód, bezdomność, alkoholizm i więzienie doprowadziły go na dno życia. Jeden dzień zmienił jednak wszystko. Wystarczyło posłuchać Boga, którego ulubionym zajęciem jest wyprowadzanie z ciemnych historii błogosławieństwa, światła, łaski. Oto poruszające - i będące najlepszą formą ewangelizacji - świadectwo 38-letniego Jarka.

 

Pochodzę z tzw. normalnej rodziny. Mama i tata są gorliwymi katolikami. Jako dziecko byłem ministrantem, uprawiałem sport. Wszystko zaczęło się sypać, gdy pojawił się alkohol. Na początku tylko towarzysko. Jednak szybko okazało się, że po piwie staję się śmielszy, kumple się ze mną liczą. Nie to, co w szkole, gdy - jako najmniejszy w klasie - byłem popychany, wyśmiewany. Pamiętam, że w ósmej klasie nie chciałem iść do zawodówki do Siedlec, bo bałem się, iż znowu będą ze mnie drwić. Miałem bardzo niskie poczucie własnej wartości… Wszystko zmieniało się po alkoholu. Stawałem się duszą towarzystwa, nabierałem odwagi. Zaczęły się kradzieże, a moim światem były ul. Pułaskiego i Sienkiewicza, gdzie spędzałem całe dnie, a często i noce. Do domu nie chciało mi się wracać. Może dlatego, że nie do końca czułem się tam potrzebny? Tata popijał, ale nie był alkoholikiem. Owszem, czasami dochodziło do awantur, lecz - w porównaniu do ojców kumpli - mój był aniołem.

Złego początki

Szybko, bo tydzień po ukończeniu szkoły, znalazłem pracę. Zarabiałem, a pieniądze oddawałem ojcu, który pożyczył mi je na spłatę grzywien i kar, jakie zasądził mi za kradzieże i inne przestępstwa sąd. Jednak parę groszy zawsze zostawało. Zrobiłem prawo jazdy, kupiłem samochód. Poznałem dziewczynę. Wkrótce Kasia powiedziała mi, że jest w ciąży. Wzięliśmy ślub. Urządziliśmy wesele na 300 osób. Małżeństwo sprawiło, że na jakiś czas zapomniałem o kolegach. Zresztą większość z nich trafiła wtedy za kratki. Gdyby nie Kasia, skończyłbym tak samo. Przez nią Bóg uchronił mnie od kryminału. Miałem inne towarzystwo, m.in. rodzinę żony. Kiedy na weekend przyjeżdżałem z pracy w Warszawie do domu teściów, gdzie zamieszkaliśmy po ślubie, zawsze był grill czy inne spotkanie przy alkoholu. W niedzielę trzeba było wyleczyć kaca - oczywiście, najlepiej piwem. Jednak nie piłem na co dzień. Gdy na świat przyszła córka, a potem syn, pojawił się pomysł, by sprowadzić żonę do Warszawy, gdzie pracowałem jako stolarz, ale ostatecznie nie doszło to do skutku. Zresztą było mi wygodniej, że żona i dzieci nie mieszkają na co dzień ze mną. Byłem weekendowym tatą i - wstyd to przyznać - bardzo mi to wtedy odpowiadało.

Słowa też mogą zabić

Zarabiałem naprawdę dobrze, ale i sporo piłem. Z dzisiejszej perspektywy uważam, że już wtedy byłem uzależniony. Traciłem kolejne roboty. Jednak jako stolarz szybko znajdowałem następną. W pewnym momencie miałem dosyć alkoholu i kolegów, i postanowiłem wrócić do domu. Znalazłem pracę w Siedlcach. Moi kumple wychodzili na wolność. Zaczęło się picie w barach, na ulicy, gdzie czułem się kimś ważnym. Nie spieszyło mi się do żony i dzieci. Wkrótce Kasia znalazła sobie przyjaciela. Nasze małżeństwo zaczęło zmierzać ku przepaści. Jednak nigdy nie zdradziłem żony. Owszem, zawiodłem ją swoją nieodpowiedzialnością, ale nie było innych kobiet. Wolałem pić. W domu zaczęły się awantury. Byłem zazdrosny o Kasię, która wracała coraz później do domu. Po jednej z kłótni spakowała mnie i powiedziała, że jeśli się nie wyniosę, wezwie policję. Miała dość pijaństwa. Nie pomogła terapia, na którą chodziła razem ze mną… Wyszedłem z domu z jedną torbą. Wszystkie rzeczy, których dorobiliśmy się jako małżeństwo, zostały w mieszkaniu żony. Teść powiedział do swoich kolegów: „Z jedną torbą przyszedł, z jedną wyszedł”. Takie słowa mogą zabić. Nie umiałem wrócić do rodziców. Zresztą nie pozwoliła mi na to duma.

Sześć lat na ulicy

Do czasu rozwodu wynająłem sobie mieszkanie w Siedlcach. Tym samym zaczęła się moja degradacja. Spóźniałem się do pracy, z której raz po raz byłem wyrzucany, nie płaciłem rachunków za mieszkanie. Nocowałem po kumplach, trochę u ciotki, ale nikt nie będzie trzymał w domu pijącego alkoholika. Musiałem sobie jakoś radzić. Pamiętam, jak, szukając dachu nad głową, zaczepiłem wyglądającego przez okno faceta, pytając, czy nie napiłby się ze mną piwa, które miałem w torbie. Zaprosił mnie do domu. Zostałem tam tydzień. Przynosiłem mu jedzenie, razem piliśmy, ale nie znałem człowieka. Wreszcie po niespełna pół roku od wyprowadzki przyszedł moment, kiedy już nie miałem, gdzie się umyć, przespać, uprać ubrania. Zacząłem nocować na klatkach schodowych, w śmietniku, w pustostanach, w noclegowni. To trwało sześć lat. Nie wiem, jak udało mi się przetrwać ten czas. Po jedzenie chodziliśmy do Caritasu, stowarzyszenia Kofoeda. Jednak musiałem się pilnować, bo pijanych nie puszczali. Dlatego rano, na głodzie, ukrywając trzęsące się ręce, szedłem do stowarzyszenia, by wieczorem upić się do bólu. Zacząłem żebrać. Jednak nie wszyscy dawali pieniądze, wielu kupowało mi jedzenie, np. kiełbasę, chleb, konserwę, mleko. Wszystko to sprzedawałem za pół ceny na mecie, gdzie dostawałem wódkę nazywaną także paliwem lotniczym ze względu na dużą zawartość denaturatu. Kiedy dzisiaj mijam bezdomnego, nie daję mu pieniędzy, bo doskonale wiem, na co one pójdą. Codziennie rano zbierałem w śmietnikach butelki i sprzedawałem je na melinie, w zamian dostając lekarstwo na trzęsące się ręce i zapomnienie. Pamiętam też, jak dostałem od jakiejś kobiety różaniec. Miałem go cały czas przy sobie.

Wyłem jak pies

Krytyczne momenty na ulicy, to gdy zobaczyłem mamę, która na mój widok się rozpłakała. Gdy widziałem ją, jak przechodzi ulicą, a ja siedzę w śmietniku. Kiedy moje dzieci, mijając mnie na mieście, nie wiedziały nawet, kim jestem… Najgorzej było przed świętami: spacerujący i trzymający się za ręce ludzie, którzy robią zakupy, reklamy pokazujące rodzinne szczęście - to wszystko sprawiało, że gdy trzeźwiałem, wyłem jak pies. Tylko alkohol był w stanie zabić ten smutek.

Po 4,5 latach życia na ulicy spotkałem ojca. Po tym, jak wziąłem amfetaminę, poprosiłem go: „Zabierz mnie do domu, bo zdechnę”. Nie chciał, ale ostatecznie się ugiął. W domu - tydzień przed Pierwszą Komunią św. mojej córki, na której nie byłem - dostałem drgawek, miałem zwidy. Przetrwałem to jakoś. Rodzice zapisali mnie na terapię. Jednak po dwutygodniowym pobycie w domu, gdzie odpocząłem, wróciłem na ulicę. Było już tylko gorzej.

Naucz mnie żyć inaczej!

Pamiętam dobrze, kiedy dotarło do mnie, że sięgnąłem dna: klęczałem w przedsionku katedry, prosząc o pieniądze, bo dość miałem kradzieży, kolegów, robaków na ciele, nurkowania w śmietniku, smrodu, zarośniętej brody i latem ogorzałej od słońca i zaczerwienionej od alkoholu twarzy, spania w kościele, gdzie ukrywałem się przed ludzkimi spojrzeniami. Na rękach zmarło mi dwóch kolegów. Zacząłem prosić Boga: „Zabierz mnie z tego świata, albo naucz żyć inaczej”.

Pewnego lutowego ranka, kiedy ręce trzęsły mi się wyjątkowo mocno, ukradłem z samochodu dostawczego cztery kilogramy szynki. Poszedłem od razu na metę. Wyliczyłem sobie, że zarobię na tym ok. 50 zł. Na melinie zapytali mnie, czy chcę pieniądze, czy pięć litrów wódki. Wziąłem litr, papierosy i dostałem resztę 32 zł. Flaszkę wypiłem ze znajomymi z ulicy, którzy jeszcze mieli do mnie pretensję, że za mało kasy wziąłem. Resztę przeznaczyłem na wódkę dla bliższych kumpli. Idąc do nich, wziąłem jeszcze na drugiej mecie małą butelkę, którą sam opróżniłem. Od tamtej pory nic nie pamiętam. Nie wiem, jaka siła wsadziła mnie do autobusu, który zawiózł mnie do rodzinnego domu. Zastanawiam się, jak to możliwe, że kierowca zabrał mnie bez biletu, w dodatku brudnego i śmierdzącego na odległość. Dzisiaj wiem, że to Bóg zadziałał.

Ojciec mnie nie poznał. Poprosiłem go, by dał mi się tylko wykąpać, przebrać. Byłem do krwi pogryziony przez robaki. Zostałem w domu. Mój syn przystępował akurat do Komunii św. Kiedy rodzice wrócili z uroczystości, chciałem zapytać się, jak było itd. Zamiast tego znowu dostałem ataków padaczki, byłem agresywny w stosunku do ojca. Wezwali karetkę.

Synu, jaki dzisiaj jest dzień?

Poczułem się strasznie zmęczony. Miałem dosyć życia. Pojechałem na 14 dni na detoks do Łukowa. Opuściłem szpital 24 kwietnia, w dniu moich imienin. Poczułem, że chcę żyć inaczej. Przez ten czas mieszkałem z rodzicami. Kupili mi ubrania, dali jeść, ale powiedzieli, że nie stać ich na to, by finansować mi papierosy. Pomagałem im w polu, czekając na terapię w Łukowie, która miałem ustaloną na 1 lipca. Bałem się, że nie wytrzymam. Tymczasem zadzwonili z Łukowa, że zwolniło się miejsce na odwyku i mogę przyjechać już 1 czerwca, w Dzień Dziecka. To druga symboliczna data w moim życiu. Do szpitala zawieźli mnie rodzice. Spędziłem na oddziale zamkniętym siedem tygodni. Rodzice mieli mnie również odebrać z terapii. Niestety, kiedy przyjechali, nie zastali mnie. Z odwyku wprost do zakładu karnego zabrał mnie radiowóz. Musiałem odsiedzieć kolejne siedem tygodni za różne kradzieże, spanie w niedozwolonym miejscu. Była to taka przedłużona terapia. W więzieniu dostałem olbrzymią lekcję pokory. Na wolność wyszedłem 6 sierpnia. Przyjechał po mnie ojciec. Kiedy wsiadłem do samochodu, zapytał mnie: „Synu, czy wiesz jaki dzisiaj jest ważny dzień?”. Odpowiedziałem: „Nie wiem. To, że wychodzę z pierdla?”. On na to: „Dzisiaj jest święto Przemienienia Pańskiego. Żebyś ty, synu, też się zmienił”. Pomyślałem, że to nie przypadek. Od tamtej pory jestem trzeźwy.

Uczę się od nowa

Pierwszy rok niepicia był bardzo trudny. Chodziłem na terapię AA. Koledzy ze wspólnoty zasponsorowali mi wyjazd do Lichenia, gdzie, klęcząc, płakałem jak dziecko. Potem jeszcze pięciokrotnie trafiałem do kryminału, bo musiałem odsiedzieć wyroki.

W międzyczasie założyłem z kolegą w miejscowości, skąd pochodzę, grupę AA. Poszedłem też do roboty. Bóg postawił na mojej drodze kolegów, którzy pomogli mi znaleźć pracę. Tam poznałem Piotrka, który należy do Wspólnoty Jednego Ducha. Zaczął mi o niej opowiadać, dał też numer do ks. Tomasza Bielińskiego, który jest duchowym opiekunem wspólnoty.

Poznałem dziewczynę. Też była osobą uzależnioną. Nasz związek przypominał bombę zegarową. Często się kłóciliśmy. Po jednej z awantur poszedłem do kościoła. Akurat w parafii moich rodziców trwały rekolekcje. Ksiądz mówił o rodzinie, o przebaczeniu. Poczułem, że muszę z tym kapłanem porozmawiać. Podszedłem do niego, opowiedziałem mu w skrócie swoją historię, poprosiłem o spotkanie. Ksiądz dał mi swój numer telefonu, zachęcając, bym wkrótce się odezwał. Kiedy chciałem wpisać numer do komórki, okazało się, że… już go mam. Kapłanem, który głosił rekolekcje, był ks. Tomasz. Zacząłem chodzić na WJD. Wprawdzie nie uczestniczę w jej spotkaniach regularnie, ale jest ona w moim życiu bardzo istotna.

Wyszedłem z bezdomności, nie piję, mam samochód. Wiedzie mi się bardzo dobrze. Jednak wiem, że swoje nowe życie zawdzięczam Bogu. To On dał mi szansę. Pamiętam, jak na początku mojego niepicia, bałem przyjechać się do Siedlec. Obawiałem się, że spotkam któregoś z kumpli i znowu popłynę. Dlatego, gdy przed pracą wysiadałem na dworcu z autobusu, uciekałem do kościoła. Tam rozmawiałem i słuchałem, co Bóg chce mi przekazać. Modliłem się, odmawiałem Nowennę do św. Judy Tadeusza. A w moim życiu zaczęły dziać się niewiarygodne rzeczy. Dzisiaj pracuję, biorę udział w spotkaniach wspólnoty. Znowu widuję się z dziećmi. Uczę się życia na nowo. Żona wystąpiła o unieważnienie małżeństwa. Przyznam, że sam chciałem to zrobić, ale wiecznie coś stawało na drodze. Nie wiem, co będzie. Powierzam to Bogu, tak jak całe moje życie. Ufam Mu. Bo On zawsze był przy mnie. Nawet gdy spałem w śmietniku czy leżałem pijany na ulicy... W moim życiu musiało kilka rzeczy runąć, bym zaczął wołać do Boga. Chwała Panu!

Oceń treść:
Źródło:
;