Imieniny: Anieli, Sykstusa, Jana

Wydarzenia: Dzień Żelków

Felietony

Do nieba nie idzie się w butach siedmiomilowych

 fot. Fotolia.com

O świętych mówi się czasem: awangarda chrześcijaństwa. Nader często odarci z tego, co „nazbyt ludzkie” i historyczne, w praktyce jawią się bardziej jako ci, których raczej podziwiamy, niż naśladujemy. Łatwiej nam jest zaakceptować postać bohatera niż świętego. Tak się stało m.in. z postacią św. Jana Pawła II.

 

Rzecz w tym, że pamięć zakuta w spiż, nawet jeśli jest powodem do dumy, nie wzbudza pragnienia naśladowania, szukania odpowiedzi na pytania: dlaczego takimi się stali? Skąd się wzięła ich wyjątkowość? Co tak naprawdę było źródłem ich siły?...

W unifikującym wszystko, zglobalizowanym świecie zapotrzebowanie na bohaterów wzrasta. Herosi jednak, w przeciwieństwie do świętych, skupiają uwagę na sobie, sublimują ludzkie pragnienia. I tylko to. Dlatego też zdumiewająco szybko tracą swoją pozycję. Przychodzą nowi. Zmieniają się mody i priorytety. A świętość nigdy się nie przeterminuje. Święci proponują nową perspektywę spojrzenia na ludzki los i - pomimo zmienności triumfalnych deklaracji, że w nowym, „lepszym” świecie nie ma już miejsca dla Boga - nadal są bardzo atrakcyjną „ofertą”.

 

Ale jak ?... 

…ktoś zapyta. Przecież ubrudzeni codziennością nie mamy szans! Gdzież nam do nich! Pesymizm ów łamie św. Jan: „Oto [ujrzałem] wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć - pisał w Apokalipsie - z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków, stojący przed tronem i przed Barankiem. Odziani są w białe szaty, a w ręku ich palmy”. A zatem nie jednostki będą zbawione, nie wybrańcy, a „niepoliczalny tłum” tych, którym udało się wejść przez „ciasną bramę” do chwały nieba! Błogosławionych, tzn. szczęśliwych. Przychodzących „z wielkiego ucisku”, którzy „opłukali swe szaty, i w krwi Baranka je wybielili”. 

Niebo nie jest puste! - ta prawda przy okazji uroczystości Wszystkich Świętych dociera do nas ze zdwojoną mocą. Nie ma żadnego powodu, by wątpić w słowa Jezusa: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce” (por. J 14,1-12). A zatem warto spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy. Przebić się przez zniechęcenie, otworzyć na światło łaski, które pomoże skruszyć wewnętrzne skamieliny. I zatęsknić za niebem. Bo kiedy ma się to dokonać, jak nie teraz?

 

Zwyczajni - niezwyczajni

Za mało mówimy w Kościele o zwyczajnej świętości i codziennie spotykanych świętych. Żyją pośród nas. Nie narzucają swojej obecności innym, ale świadczą pokorną postawą o miłości Boga każdego dnia. To matka opiekująca się chorym dzieckiem; pani Zosia wiecznie pochylona nad niewstającym z łóżka od ośmiu lat mężem. Pani Ania, której wszyscy mówią: „Oddaj go do hospicjum! Sama ledwo chodzisz!” A ona uparcie tłumaczy: „Ale ja z nim przeżyłam ponad 50 lat! Jakże teraz mam męża zostawić?” To pan Zbyszek, który podczas wojny walczył za Polskę, potem 12 lat przesiedział w ubeckim więzieniu, a teraz - odkąd pamiętam - codziennie rano jest na Mszy św. w kościele, modli się za poległych kolegów i prosi Pana Boga, aby ojczyzna była prawdziwie wolna. To pan Stanisław i pani Ludwika, którzy może nie dorobili się majątku, ale wychowali dzieci na wspaniałych ludzi. I ks. Antoni, który 50 lat przepracował na małej parafii, ochrzcił setki osób, wysłuchał tysięcy spowiedzi i rozdał jeszcze więcej Najświętszych Hostii. Nigdy nie gonił za tytułami i godnościami. A dziś, pomimo podeszłego wieku, dalej ma światło w oczach. I nie musi nic mówić - kto go zobaczy, wie, że on zawsze kochał Boga i ludzi. I im oddał swoje życie. Zwyczajni - niezwyczajni, mali, a zarazem wielcy święci! 

 

Chrześcijańska elita 

1 listopada Kościół oddaje cześć swoim najlepszym dzieciom. Jest to dzień dumy, a zarazem święto pokory. Uroczystość Wszystkich Świętych ukazuje Kościół triumfujący w całej swojej chwale i dostojeństwie, ale zarazem nam, „ludziom w drodze”, przypomina, że nim jeszcze nie jesteśmy i nie możemy takiego Kościoła udawać. Tego dnia w liturgii słowa zostaje przypomniane „Kazanie na górze”. Nieprzypadkowo. „Błogosławieni” znaczy „szczęśliwi”. Jezus zatem pokazuje, jak może się dopełnić ludzki los w wymiarze poszukiwań, które są nam najbliższe. Nie jest to droga najprostsza. Ale za to najskuteczniejsza.

Szukając wiedzy o świętości, sięgamy po grube tomy pism mistyków, doktorów Kościoła. Przeglądamy „święte” obrazki w mniej lub bardziej udolny sposób przywołujące pamięć tych, którzy zostali oficjalnie zaliczeni w poczet „chrześcijańskiej elity”. Wszystko OK. Rzecz w tym, że tylko tak postrzegana, zawsze wydaje się być ulokowana zbyt daleko, zbyt wysoko, poza naszym zasięgiem. Opisy hagiograficzne jawią się jako hagada „ku pokrzepieniu serc”, w bliskim sąsiedztwie wspomnienia świata z baśni i legend, gdzie prawda miesza się z wytworami ludzkiej wyobraźni, rzeczywistość z marzeniami, które nie mają szans się ziścić. Tak rozumianą świętość zdaje się oddzielać od życia przepaść nie do przebycia. I to nie jest dobre. 

 

Święty i grzeszny 

Zbawienie to najważniejszy cel w życiu człowieka wierzącego. Nie ma wartości cenniejszej niż świętość, dlatego Kościół stawia ją tak wysoko w hierarchii spraw. Wszystko, co w nim się dokonuje, ku niej ma prowadzić. Ale też całe życie, nadzieja są czerpaniem ze świętości. Przede wszystkim z Najświętszego Boga, który nam się objawia, darowuje, umacnia i prowadzi ku sobie. On jest Źródłem, które nigdy nie wysycha. On powołuje do świętości. Rzecz w tym, że zajęci wielością spraw nie uznajemy za ważne, aby ów dar w sobie rozwinąć. Kościół jest grzeszny i zarazem święty - to nie tylko formułka teologiczna. Przekonanie wyrasta ze świadomości uświęcającej obecności Chrystusa w Mistycznym Ciele, jakim jest właśnie Kościół. Sami z siebie nic nie możemy zdziałać - On nas uświęca i prowadzi.

W dzisiejszych czasach, kiedy na różne sposoby szkicuje się obraz Kościoła tylko ludzkiego, grzesznego, słabego, szczególnie ważne wydaje się, aby nie zapominać o jego jasnym obliczu. Mówić o tym, budzić nadzieję, ukazywać świętość jako najcenniejszy skarb. Pozostaje tylko jedno pytanie: jak to robić? Jak ją odbrązowić, znieść z piedestału, uczynić atrakcyjną? Jaki ma być Kościół, aby jego ciemna, ludzka strona nie przesłaniała uświęcającej obecności Boga?

 

System naczyń połączonych 

Gdy postawimy obok siebie szereg naczyń, łącząc je wszystkie jednym przewodem, powstanie system naczyń połączonych. Gdy doleje się płynu do jednego, poziom podniesie się we wszystkich. Prosty obraz dobrze wyjaśnia to, co dzieje się w Kościele. To także swoisty system naczyń połączonych. A zatem: każda modlitwa jest moja i zarazem nie jest moja. Pozostając moją w Duchu Świętym, powiększa równocześnie „majątek” całego Kościoła. Ubogaca mnie na zawsze, ale zarazem sprawia, iż piękniejsi stają się wszyscy. Tak samo dzieje się ze świętością - zweryfikowaną, potwierdzoną, uroczyście ogłoszoną i tą zwyczajną, codzienną. Stanowi wspólny kapitał całej wspólnoty wierzących! Nie jest do podziwiania, oprawiania w ramki i zaklinania w lukrowane obrazki. To raczej potencjał, który w niepojęty dla nas sposób dociera do serca każdego człowieka - jeśli tylko chce, umacniając go i utwierdzając w wędrówce ku Najświętszemu Bogu. Nie bez powodu św. Jan Paweł II pisał, iż „święci rodzą świętych”. 

W zindywidualizowanym, zatomizowanym świecie, w wielości nieprzekraczalnych samotności taki sposób istnienia wydaje się wręcz nieprawdopodobny, nierealny. A jednak to prawda. Ci, którzy odeszli, i ci, co żyją, razem tworzą jedno dziedzictwo. Mogą na siebie nawzajem wpływać. Ów dynamizm w naszym codziennym pacierzu nazywamy „świętych obcowaniem”.

 

Widok ze szczytu 

Brakuje nam takiego rozumienia Kościoła. Nie widzimy w nim miejsca dla siebie, ponieważ nie mamy świadomości istnienia owego systemu naczyń połączonych. Dlatego jesteśmy słabi, kurczowo trzymamy się życia, zapominając, że ono nie do nas należy. Tolerujemy w sobie grzech, gnuśność nie do końca zdając sobie sprawę, iż w ten sposób - poprzez wspomniany wcześniej „system naczyń połączonych” -  zatruwamy cały Kościół. Oddajemy walkowerem grę o życie, uznając, że nie warto się męczyć. 

Do świętości nie idzie się w butach siedmiomilowych. To raczej pokonywanie drogi małymi kroczkami. Codzienność utkana wiernością, zmęczeniem, odchodzeniem i powrotami. Naznaczona miłością i cierpliwością, zaufaniem - także wtedy, gdy życie zamienia się w ciemną dolinę pełną groźnych cieni i złowieszczych odgłosów. Wiarą, że gdzieś tam, niedaleko, tuż za szczytem czeka na nas Ojciec. 

To droga niełatwa, ale najpewniejsza. 

Oceń treść:
Źródło:
;