Imieniny: Wiktoryna, Helmuta, Eustachego

Wydarzenia: Dzień Metalowca

Świadkowie wiary

spowiedź fot. Mazur / Episkopat.pl

Dzień zbliża się ku wieczorowi, gdzieniegdzie szybkim krokiem przechodzą ludzie szczelnie opatuleni w kurtki i szaliki, wielu w zimowych czapkach. Biegną do domu, rodziny i przyjaciół, do swojego wspaniałego życia. Za szklanymi oknami restauracji uśmiechają się szczęśliwe twarze, bezpiecznie grzejące się w pomieszczeniu. Tuż obok tych biegnących i tych siedzących w restauracji przechodzi on – Andrzej. Nie biegnie, a wręcz przeciwnie – idzie powoli, krok za krokiem. Nigdzie się nie śpieszy, bo nie ma do kogo i do czego. Czasem przystanie przed szklaną szybą i stęsknionym wzrokiem spojrzy na tych szczęśliwych ludzi. Chwilę postoi i idzie dalej.

 

Ma nieco ponad 50 lat, ale wygląda i – jak sam mówi – czuje się na znacznie więcej. „Wszystko przez niewłaściwe odżywianie” – śmieje się.

Andrzej nie narzeka na swoją sytuację. Ciężko pracował na wszystko po to, żeby wszystko stracić. „Była praca, dom z żonką postawiliśmy. Harowałem jak wół całymi dniami. Żonka zajmowała się dzieciakami. Tak, wyobraź sobie, mam dwóch synów. Teraz to i wnuki mam. Wszystko było idealne. Do czasu...” – przerywa swój monolog, zaciąga się trzymanymi w ręku pozostałościami papierosa i patrzy przed siebie. Wygląda, jakby widział coś, czego inni nie dostrzegają. „Przyszła diagnoza: cholerne raczysko, stadium beznadziejne. Nawet lekarze ruszać nie chcieli, bo nie było po co. Żonka, piękna kobieta była i mądra taka, zmarła dwa miesiące po diagnozie. A zawsze taka zdrowa jak koń była” – wyznaje.

Śmierć żony zniszczyła Andrzeja psychicznie. Zamiast się zajmować synami, zaczął pić. Staczał się coraz bardziej. W końcu synów mu zabrali, a pracodawca powiedział „dość” i go wyrzucił. Andrzej został sam, bez pracy, ale jeszcze z domem. „Sprzedawałem, co mogłem, zadłużałem się i w końcu zabrali mi i dom. Takie to wszystko kruche. A z synami kontaktu zero” – mówi.

I tak od 23 lat żyje na ulicy. „Byłem wściekły na Boga, przecież tyle modliliśmy się o zdrowie dla żonki, a On nic. Powiedziałem, że nie chcę Go znać, kiedy mi ją zabrał. Obraziłem się na całego. Głupiec” – mówi, uśmiechając się.

Dziś Andrzej inaczej patrzy na świat. „Kilkadziesiąt lat na ulicy nauczyło mnie życia całkowicie innego niż moje wcześniejsze. Ulica to ciągła walka, bez zasad, wartości. Twój przyjaciel jest twoim wrogiem i nikomu ufać nie można. Ale w tym wszystkim poznałem ludzi, którzy dali mi nadzieję, pokazali drogę do Boga” – dodaje.

Wszystko za sprawą przypadkowo spotkanego mężczyzny. „Leżałem pod ławką i próbowałem się podnieść. Podszedł młody chłopak i pomógł mi wstać. Kupił coś do jedzenia i powiedział: «Niech Bóg ma pana w swojej opiece». Jaki Bóg? Jakiego pana? Mnie? I tak się zaczęło. Wtedy był klerykiem, dziś jest księdzem i nawet byłem na jego święceniach. Raz, drugi się spotkaliśmy. Taki zwyczajny młody człowiek, a tak pięknie mówi o Bogu. Skoro taki dobry człowiek mówi o Bogu, to ten Bóg też musi być dobry. Zacząłem myśleć...” – wyznaje. Od nowego znajomego dostał różaniec. Bywało, że wspólnie się na nim modlili.

Po wielu latach poszedł do spowiedzi. „To było coś strasznego. Taki brudny, śmierdzący ustawiłem się w kościele w kolejce. Ludzie się odsuwali, krzywili, a ja stałem. Gdybym wtedy zrezygnował, dziś bym nie był blisko Boga. Ale coś mnie ciągnęło do tej spowiedzi. I stało się” – mówi.

Andrzej przyznaje, że czasem tęskni za domem, za spokojniejszym życiem, ale – jak podkreśla – odkąd wrócił do Pana Boga wie, że najlepsze przed nim. „Codziennie jestem na Mszy Świętej, czasem przesiaduję w kościele, żeby tak pogadać z Jezusem. Mówiłem Mu, żeby mnie stąd zabrał do żonki, ale dalej tu gniję. Tyle że jestem szczęśliwy, bo z Bogiem. Nie potrzebuję domu, pracy, żyję tu i teraz” – mówi.

Choć Andrzejowi nie udało się wyjść z bezdomności, to postanowił zmienić swoje życie na ulicy. Przestał pić, zbiera puszki, żeby mieć pieniądze, pomaga innym. „Tu jestem tylko przelotem. I co mi po tym wszystkim, co miałem, pozostało? G...” – podkreśla.

Andrzej lubi czasem pooglądać przez szybę uśmiechniętych ludzi. Jest doskonałym obserwatorem. „Siadam tu na ławce i patrzę. Odmawiam różaniec i obserwuję. Wiele już widziałem. Biegnąc, nie jesteś w stanie widzieć tyle. Mi już wiele do życia nie potrzeba, a ludzie dalej szukają szczęścia. Ja swoje znalazłem – mówi, wyciągając rękę z różańcem i dodaje: – Wystarczył jeden gest tego młodego człowieka, chwila uwagi i pomógł mi znaleźć sens życia. Jeżdżę do niego na parafię czasem, ale to kawałek od Warszawy, i pomagam przy obejściu. To taki dobry kapłan. Lubię słuchać jego kazań. Zawsze mu potem mówię, jak było. Bóg zesłał mi go w prezencie” – śmieje się Andrzej, puentując swoją historię.

Oceń treść:
Źródło:
;