Imieniny: Rainera, Eugeniusza, Irmy

Wydarzenia:

Dziedzictwo

A gdyby stanął przede mną „Puszczyk”…

tablica upamiętniająca puszczyka fot. Olga Grabowska / wikipedia.org

Kilka miesięcy temu wśród nazwisk wyczytanych podczas apelu poległych w telewizyjnym reportażu usłyszał pseudonim dowódcy: Puszczyk. Przed oczami stanął mi obraz sprzed lat: wraz z innymi żołnierzami przeczesuje porośnięte krzakami łąki. Zgodnie z wydanym w środku nocy rozkazem szukają „bandziorów”.

 

Jak to życie szybko przeleciało - dziwi się Eugeniusz Antoniuk z Horodyszcza, rocznik 1932, z nostalgią właściwą ludziom, którym wiek i bagaż życiowych doświadczeń służy. To znaczy uczy ocenić i docenić tę drogę, którą przyszło przebyć. - Myślę, że z tych moich wspomnień można by napisać książkę… - śmieje się. I dodaje po chwili, że jeśli po osiemdziesiątce człowiekowi jeszcze otwierają się oczy na wiele spraw, oznacza to, że umysł jest w miarę świeży.

 

Co to była za nauka…

Jego rodzina wywodzi się z Łubna w gminie Jabłoń (powiat radzyński). Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej Antoniukowie: rodzice, troje rodzeństwa oraz babcia, przeprowadzili się na krótko do Romanowa, gdzie ojciec pana Eugeniusza najął się do pracy w majątku ziemskim, a następnie do Horodyszcza, gdzie również zatrudnił się jako robotnik we dworze Horodyskich, którego dzierżawcą był do 1944 r. Zygmunt Podhorecki.

- Zamieszkaliśmy w dworskich czworakach z czerwonej cegły. Gnieździliśmy się w niewielkim pomieszczeniu, jakieś trzy na cztery metry. Było w nim małe okno wychodzące na północ. Nigdy nie zaglądało tutaj słońce. Po ścianach aż ciekło, taka była wilgoć - wspomina, by po chwili przywołać wspomnienie o szkole. Jej kierownikiem był Stanisław Lesiuk, rozstrzelany później w Katyniu. - Uczyła nas jego żona. Ale co to była za nauka… Mało kto miał książki. Nie bardzo chcieli pożyczać sobie nawzajem. Jak ktoś krzyknął, że Niemcy są w wiosce, chowaliśmy je w specjalnej skrytce - dodaje.

 

Czas wojny

- Czasy wojny pamiętam dość dobrze - zaznacza E. Antoniuk, wyławiając z przeszłości obrazy widziane oczami dziecka.

Oto nocą kryją się w wykopanej w ziemi jamie. Dla dzieci - nurkujących wśród wrzuconych tam pierzyn - jakaż to była frajda… Słychać było lecące w górze samoloty, ale kto by tam się bał!

Inny obraz. Po pałacu kręcą się Niemcy. W rozległym, przypałacowym parku pracuje grupa Żydów. Pałacowa kucharka Julka Dobosz, stara panna, chodzi z koszem po ogródkach i zbiera warzywa, żeby Żydom nagotować zupy.

Wieczór w wieczór przez jakieś półtora tygodnie pod pałac podchodzą partyzanci. Próbują wykurzyć Niemców. Zaczyna się od odgłosu wystrzelonej z łąk za parkiem rakiety. W czworaku robi się widno jak w dzień. Potem dochodzi strzelanina. Niemcy wyciągają cekaem i z piętra pałacu tną seriami w ciemny park.

Pałac świeci pustkami. Kręci się po nim tylko „obelajter” [Obergefreite - red.], jak mówią o pozostającym tutaj Niemcu. W środku nocy do mieszkania Antoniuków z zapaloną latarką wpada żołnierz opasany nabojami. Każe ojcu szybko się ubrać i iść ze sobą. Za jakiś czas pozostałych mieszkańców czworaka wyciąga z łóżek łuna pożaru. Płoną obory, sprzęt, słychać przerażone wycie krów i rżenie koni. Pod czworak, gdzie wylegli wszyscy, wpada przerażony baran. Dzieci, jak to dzieci, podłapują - a jakże - okazję do zabawy i w tym całym zamieszaniu próbują go ujeżdżać.

 

W junakach

Po wojnie pałac opustoszał. Majątek został rozparcelowany na mocy reformy rolnej z 1944 r. - Ojciec dostał 5 hektarów ziemi: 3,5 gruntów ornych, 1,5 łąki i pół hektara olszyny - podobnie jak inni zatrudnieni w folwarku. Robotnicy najemni dostawali mniej. Dużo czasu musiało upłynąć zanim poszli na swoje - na kolonię. Pole początkowo obrabiali wołami, które później sprzedali w Parczewie i kupili konie. Było ciężko. Trzeba było mocno zakasywać rękawy. - Dwa razy byłem w „junakach” [Powszechna Organizacja „Służba Polsce” powołana w 1948 r. - przyp. red.]. Pracowaliśmy na torach kolejowych trasy Siedlce - Łuków - Skierniewice. Wybieraliśmy ziemię pod nasyp kolejowy. Przez osiem godzin trzeba było naładować osiem kubików ziemi - wspomina.

W listopadzie 1952 r. E. Antoniuk został zmobilizowany. Trafił do Góry Kalwarii.

 

„Banda w sile siedmiu osób”

W pierwszych dniach lipca 1953 r. jego pluton ćwiczył tzw. ostre strzelanie. Dowódca obiecał, że w nagrodę następnego dnia zawiozą żołnierzy na mecz do Warszawy. - Cieszyliśmy się. Po powrocie do koszar cały wieczór szykowaliśmy się do wyjazdu. Ni stąd ni zowąd koło północy ogłoszono alarm na wymarsz. Mówią: nie zabierać niczego, tylko broń i puste plecaki. Dostaliśmy trochę żywności: konserwy, chleb. Kazali nam szybko ładować się na samochody - wylicza, opisując niepewność i podróż w środku nocy nie wiadomo dokąd. - Wyrzucili nas pośrodku pól. Kazali rozstawić się tyralierą, rozczłonkowali nas. Było naprowadzenie: banda w sile siedmiu osób, uzbrojona w broń. Tropiąc ją, chodziliśmy cały dzień po jakichś porośniętych krzakami łąkach, mijaliśmy bunkry poniemieckie. Wieczorem rzuciliśmy się spać w wielkiej stercie słomy. Na drugi dzień to samo - szukamy bandy. Drugą noc spędziliśmy w wielkiej pegeerowskiej stodole. Rano wszystko się uspokoiło - opowiada.

 

Matka Boża czuwała

Po zakończonej akcji pluton E. Antoniuka został zakwaterowany w Piszu, na komendzie milicji. Spędzili tam jakieś trzy dni. Spanie - na słomie rozrzuconej pod ścianami dużej sali. Płaszcze i broń - na stojaku na jej środku. O efekcie obławy nic się nie mówiło. - Emocje opadły, a ja wdałem się w scysję z plutonowym. Podczas czyszczenia broni odezwałem się głośniej do kolegi. Plutonowy zwrócił mi uwagę. Powtórzyło się to raz, potem drugi. Krzyknął na mnie. Strasznie mnie to rozeźliło. Obowiązywał nas zakaz rozmowy w trakcie czyszczenia broni, ale w jednostce, nie na akcji. Wkurzony powiedziałem coś kulach, które nie mijają nawet plutonowych - przyznaje po latach, dodając: - Nie wiem, co we mnie wtedy wstąpiło. Za niewyparzony język groził mi przecież prokurator. Plutonowy jednak przestraszył się. Po kolacji wydał mi rozkaz powrotu koleją do Góry Kalwarii. Wraz z kilkoma innymi żołnierzami został przemundurowany i już następnego dnia przewieziony do Warszawy, do brygady Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Głównym zadaniem było ochranianie osobistości państwowych. - Najczęściej stałem na posterunku przy sejmie na ul. Wiejskiej - wspomina, przywołując z pamięci ludzi, których miał okazję widzieć twarzą w twarz. - Matka Boża nade mną jednak czuwała - stwierdza, wracając do najtrudniejszych momentów w czasie służby.

 

Odpowiedział: nie poddam się

- Tak się to życie szybko się potoczyło - mówi, oglądając się w przeszłość, na co wcześniej nie było czasu.

W marcu 1955 r. po 28-miesięcznej służbie E. Antoniuk wrócił do domu. - Zastałem niesamowitą biedę. Nie było co na grzbiet włożyć. Nie było chleba - mówi, opowiadając, jak trudno było odnaleźć się w siermiężnej peerelowskiej rzeczywistości. W 1959 r. ożenił się i osiadł na stałe w Horodyszczu, ma czworo dzieci. Pracował w transporcie. Przez 40 lat był kościelnym w miejscowej parafii. W lipcu 2016 r. siedząc przed telewizorem, usłyszał relację z uroczystości upamiętniających żołnierzy wyklętych należących do oddziału Wacława Grabowskiego. Kiedy wybrzmiały słowa: „Stańcie do apelu”, a potem „Puszczyk”, mocniej zabiło mu serce. - Pomyślałem: „Mój Boże, toż ja go łapałem” - wspomina.

- Ani przed akcją w 1953 r., ani w jej trakcie nie padło żadne nazwisko czy pseudonim. Wiedzieliśmy tylko, że łapiemy „bandziorów”. Nie mieliśmy pojęcia, czy oprócz naszej jednostki biorą w tym udział inni żołnierze. Już kiedy służyłem w Warszawie, po jednostkach wozili „bohatera” - obwieszonego medalami żołnierza, który opowiadał o przebiegu akcji i rozbiciu „bandy Puszczyka”, do czego przyczyniła się, o ile dobrze pamiętam, łódzka jednostka. Opowiadał, że rozmawiał z samym „Puszczykiem”. Kiedy padł rozkaz: „Puszczyk, poddaj się!”, ten odpowiedział: „Tyle lat walczyłem, teraz też się nie poddam!”. Popełnił samobójstwo - relacjonuje.

 

Zginęło tylu ludzi

- To bardzo dobrze, że czcimy żołnierzy wyklętych. Że tak dużo się o nich dzisiaj mówi. Człowiekowi otwierają się oczy - stwierdza prostolinijnie 64 lata po obławie na siedmioosobowy oddział W. Grabowskiego. - Zginęło tylu wartościowych ludzi… I po co było to wszystko? - zastanawia się.

Opowiadając o swoich przeżyciach, E. Antoniuk przyznaje, że od kilku miesięcy chodziła za nim myśl, by powiedzieć głośno o swoim „spotkaniu” z żołnierzem wyklętym, bohaterem, który pojawił się w jego życiu zaledwie przez chwilę, i to po drugiej stronie barykady… - Mówi pani, że łapało go tysiąc trzystu żołnierzy? - pyta zaskoczony, by po chwili dodać. - Nie wiedzieliśmy, kogo tropimy. Taki był rozkaz i już. Hasło „banda” ogłupiało człowieka. I to do tego stopnia, że kiedy dzisiaj zastanawiam się, co zrobiłbym, gdyby stanął przede mną „Puszczyk” - nie umiem znaleźć odpowiedzi - przyznaje pan Eugeniusz.

 

 


Siedmioosobowy oddział Wacława Grabowskiego ps. Puszczyk działał na terenie powiatów: mławskiego, przasnyskiego, działdowskiego i ciechanowskiego. Został rozbity 5 lipca 1953 r. w miejscowości Niedziałki (miejsce jego stacjonowania wydał agent UB, którego nagrodzono później 5 tys. zł). Tego dnia został otoczony kilkoma pierścieniami liczącej 1300 osób grupy operacyjnej. Żołnierze „Puszczyka” nie złożyli broni. Odpierali atak UB i MO. Wacław Grabowski ostatni nabój przeznaczył dla siebie. Jego oddział uważany jest za ostatnią grupę żołnierzy niepodległościowego podziemia działającą na północnym Mazowszu.

Oceń treść:
Źródło:
;