Rodzina
Bitwa dwóch kobiet
Negatywna bohaterka wielu męskich kawałów i estradowych skeczy, przedmiot narzekań młodych mężatek. Przyczyna niejednego kryzysu małżeńskiego. Teściowa.
Może być żywym dowodem na to, że i miłość jak księżyc ma swoją ciemną stronę, zwłaszcza gdy jest zaborcza i egoistyczna. Zdarzają się oczywiście wspaniałe teściowe, jednak problem „tych trudnych” do marginalnych nie należy. Relacje z rodzinami pochodzenia mają nierzadko ogromny wpływ na życie małżonków, zwłaszcza na początkowym etapie związku. Mężczyźni terapeutycznie wolą się z uciążliwych teściowych śmiać, stąd pewnie tak wiele dowcipów. Bardziej dramatycznie wyglądają starcia dwóch kobiet walczących o względy tego samego mężczyzny – męża i syna jednocześnie. Może dlatego, że kobiety, z natury bardziej nastawione na relacje z ludźmi, dotkliwiej przeżywają wszelkie trudności w tym zakresie. A niektórym mężczyznom z trudnością przychodzi ustalenie granic strefy wpływów kochanych kobiet i przeniesienie w odpowiednim momencie zależności emocjonalnej z matki na żonę.
Jaskółka kryzysu
Problem przyszłej teściowej może się pojawić wiele lat wcześniej, tuż po narodzinach jej potomka. Początkowo łatwo go przeoczyć, bo silna więź matki z dzieckiem wydaje się czymś tak naturalnym, że boi się jej przeciwstawić nawet mąż, który schodzi na plan dalszy i nieraz nigdy na należne mu – pierwsze po Bogu – miejsce nie wraca. Nie zawsze potrafi on od razu zrozumieć, co się stało, w związku z tym nie dopomina się zbyt natarczywie o należne mu względy. Woli uciekać w pracę czy inne aktywności. Tymczasem nad łóżeczkiem dziecka powinien umieścić napis: „To mąż jest najważniejszy”. Niech przypomina żonie, że to męża wybrała na towarzysza do końca swoich dni, to jemu ślubowała miłość i wierność i w tę relację winna inwestować najwięcej, nawet jeśli inwestycja nie od razu się zwraca. Może jeszcze dopisać: „Bóg dał. On/ona weźmie”. Wszak nie rodzimy dzieci dla siebie, nie mamy do nich prawa własności i już od początku warto się z tą przykrą prawdą pogodzić. Wychowujemy je dla innych, a jednym pocieszeniem może być fakt, że naszego męża czy żonę też ktoś dla nas wychował… No chyba że wciąż próbuje go/ją dla siebie zatrzymać. Jak?
Alfabet manipulacji
Co przebieglejsze teściowe wymyśliły sposobów niemało. Można przecież wzbudzać w dziecku permanentne poczucie obowiązku (lub winy) taktycznie się rozchorowując: serce czy nadciśnienie to dolegliwości szczególnie polecane i skuteczne. Można narzekać na własnego współmałżonka, który przecież: „Wiesz, jaki jest. Nigdy nie mogłam na niego liczyć”, lub argumentować szantaż emocjonalny wdowieństwem lub rozwodem. Można też pod przykrywką podtrzymywania więzi rodzinnych lub ułatwiania zapracowanym dzieciom życia regularnie je dokarmiać (cóż z tego, że tłusto i tucząco?) lub wymuszać uczestnictwo w śniących się synowym po nocach coniedzielnych obiadkach, których atmosfera częściej przypomina finałową walkę pierwszej ligi kobiet na ringu bokserskimniż rozkoszne grzanie się w cieple rodzinnego ogniska. Można wreszcie uzależnić dzieci finansowo – domagając się w zamian absolutnej lojalności, urządzać im mieszkanie lub bez pardonu wtrącać się w wychowanie wnuków. Ewentualnie pod pozorem usłużnej pomocy robić regularne niezapowiedziane naloty w celu wzbudzenia stanu bezustannej gotowości. Można także przy większej lub mniejszej niesubordynacji odwoływać syna lub córkę na tzw. rodzinną naradę vel cykliczne pranie mózgu, w czasie którego dowie się, jak to jego/jej współmałżonek niestosownie się zachował i jak niecnymi pobudkami się kierował.
To zaskakujące, jak mało ważne jest dla tych (przekonanych o swej miłości) matek prawdziwe szczęście ich dzieci. Liczy się tylko to, by ich spod swych skrzydeł nie wypuścić albo jak najszybciej je odzyskać. Koszty, jakie własne dziecko poniesie w wyniku tych interwencji, mają znaczenie zupełnie drugorzędne. Może to wynik pokutującego wciąż przekonania, że dzieci rodzi się głównie po to, by się nami na starość zajęły? A tymczasem znacznie rozsądniej byłoby traktować rodzicielstwo jako służbę lub jak kto woli – lokatę, którą wypłacą nam dopiero w niebie. Wtedy pierwsze przejawy niewdzięczności własnego potomstwa, których w cyklu wychowania przełknąć trzeba będzie całe mnóstwo, nie zwalą nas z nóg.
W stronę wolności
Czasem co bardziej wyszkolona w subtelniejszych formach manipulacji teściowa próbuje rozgrywać problem w sferze religijnej, wymachując dziecku przed oczami kamienną tablicą z czwartym przykazaniem. Tymczasem Pismo Święte mówi, że „opuści mężczyzna swego ojca i matkę i złączy się ze swoją żoną tak ściśle, że staną się jednym ciałem”, a Katechizm Kościoła Katolickiego dodaje, że „posłuszeństwo wobec rodziców ustaje wraz z usamodzielnieniem się dzieci”. Bo cześć dla rodziców to nie tyle dozgonne posłuszeństwo, ale szacunek i wdzięczność za dar otrzymanego od nich życia, a robienie po swojemu nie oznacza braku szacunku. Rodzice mają prawo wyrazić swoje zdanie, a dorosłe dzieci mają prawo ich nie posłuchać. Mają prawo budować swoje życie, swoje małżeństwo na własnych zasadach i według własnych reguł. Pomoc i troska wobec rodziców, owszem, ale nie uzależnienie czy roszczeniowość.
Dom może mieć tylko jedną panią. Dlatego za wszelką cenę warto szukać osobnego kąta, ciasnego, ale własnego, by samemu budować swoją rodzinę. Zdrowy dystans, zwłaszcza na początku, jest bardzo potrzebny. Nawet za cenę mniejszego komfortu.
Za kilkanaście lat, jak Bóg pozwoli, sama zostanę teściową. Czy zaśpiewam wtedy na inną nutę? Niewykluczone. Punkt widzenia często zależy od punktu siedzenia. Mam jednak nadzieję, że kiedy przyjdzie mi oddać moje dzieci w dobre ręce, własne słowa będą mi wskazówką i przestrogą, że będę umiała obdarować moje dzieci prawem do samostanowienia, także popełniania błędów, po prostu wolnością. W przeciwnym razie będą musiały ją sobie wywalczyć. A to dla żadnej ze stron nie będzie przyjemne.