Jan Paweł II na dziś
Czas odkupienia win
Miał 18 lat, gdy opuścił rodzinny dom. W gniewie, pospiesznie, skłócony z najbliższymi. Ojciec kazał mu się wynosić. Matka płakała, ale też nie powstrzymywała, kiedy ze spakowaną torbą otworzył drzwi. Nie mógł tego zrozumieć i wybaczyć. Wtedy…
Nie wierzył, że oni mogą mieć rację. Nie wierzył, że jego zachowanie i czyny mogą być złe. Przecież nic takiego nie robił… Chociaż gdzieś w tyle głowy czasem pojawiała się myśl: może jednak mają rację? Ale szybko udawało się ją zagłuszyć - jak nie alkoholem, to narkotykami.
Bez oglądania się wstecz
Tego dnia wiedział, że nie chce dłużej wysłuchiwać utyskiwań ojca ani patrzeć na łzy matki, która ukrywała je po kątach ciasnego mieszkania. Chyba zbyt ciasnego dla nich trojga. I co z tego, że był Wielki Piątek? Dzień jak każdy inny. Szkoda tylko, że taki deszczowy… Odszedł. Wtedy myślał, że na zawsze.
- Kradł, pił i przynosił wstyd wszystkim. Ale nie to było najgorsze - mówi pani Aniela. Bardziej bolało mnie to, że nie widział problemu. „Wydziwiasz, matka” mówił i śmiał się. A ja już nie wiedziałam, co robić. I stało się: odszedł - wspomina tamten dzień i ogrom niełatwych emocji. - Nie ma chyba dla matki większego bólu niż strata dziecka. Nieważne w jaki sposób i w jakich okolicznościach. Wiem, że postępował źle, ale jako matka cierpiałam bardzo.
Gdy odchodzą najbliżsi
Pani Aniela wciąż nie mogła pogodzić się z odejściem syna. Choć był dorosły i sam odpowiadał za swoje czyny, bardzo chciała mu pomóc. - Kiedy któregoś dnia przeglądałam stare zdjęcia i wypadło spośród nich to, na którym jesteśmy wszyscy troje na placu celebry w Siedlcach 10 czerwca 1999 r. - wracając myślami do tamtych chwil, pani Aniela uśmiecha się i kiwa głową potakująco. Z pamięci cytuje słowa, jakie wtedy, podczas Eucharystii, którą sprawował Jan Paweł II, zupełnie nie zwróciły jej uwagi, by powrócić ze zdwojoną siłą po latach. „Ludzkość stoi w obliczu rozmaitych trudności, problemów i gwałtownych zmian. (...) Upowszechniają się postawy egoizmu, niesprawiedliwości i braku wrażliwości na potrzeby innych ludzi”. - Właśnie te słowa papieża zapadły mi głęboko w pamięć, gdy odsłuchiwałam tę homilię po latach - wspomina i przyznaje, że pomysł, by modlić za syna za wstawiennictwem naszego papieża, był jak impuls. - Śledziłam odchodzenie Jana Pawła II do Domu Ojca i nie mogłam uwierzyć, że znów ktoś ważny mnie opuszcza. Jednak po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że teraz mam w nim pomocnika - dodaje z uśmiechem.
Nie każ mi cierpieć
Jan Paweł II był zawsze obecny w jej życiu. Z radością śledziła każdy jego przyjazd do Polski, brała udział w tych pielgrzymkach po całym kraju. - Nie mogę uwierzyć, że to już dziesięć lat od jego śmierci - mówi i przyznaje, że upływu czasu aż tak bardzo nie dostrzega, choć dookoła coraz mniej znajomych twarzy. - Zawsze żałowałam, że urodziłam tylko jedno dziecko i nasza rodzina jest mała - tłumaczy. - Dlatego tak chętnie włączałam się w życie parafii, zwłaszcza po odejściu syna. Chciałam nie tylko zapomnieć, ale też zadośćuczynić jego uczynkom, które wyrządziły wiele zła - dodaje.
Wspomina, że przez te lata wcale nie święta Bożego Narodzenia były dla niej najtrudniejsze. - Miałam w pamięci wspólne chwile przy wigilijnym stole, którymi grzałam się w trudne dni - tłumaczy swój tok myślenia. - Gorzej było w okresie Triduum Paschalnego. Kiedy w Wielki Piątek patrzyłam na ukrzyżowane ciało Jezusa i rozpaczającą pod krzyżem Maryję, obawiałam się, że spotka to również mnie. Bałam się ogromu Jej cierpienia, dlatego modliłam się jeszcze gorliwiej i błagałam Jana Pawła II, by jak najdłużej odsuwał ode mnie mój krzyż…
Na pytanie, czy nie miała chwil zwątpienia, odpowiada bez wahania. - Ojciec Święty mówił w Siedlcach: „Włączeni przez chrzest w Chrystusa, jesteśmy umiłowanymi i wybranymi dziećmi Boga. Pewność ta winna być dla nas zachętą do wiernego trwania przy Chrystusie. Tę wierność św. Paweł rozumie jako zjednoczenie z Chrystusem w miłości”. I tych słów, tej myśli kurczowo się trzymałam. Było warto - podkreśla.
Mój mały cud
Od śmierci Jana Pawła II minęło pięć lat, gdy w drzwiach domu pani Anieli, dokładnie w Wielki Piątek, 2 kwietnia 2010 r., stanął niespodziewany gość. - To nie mógł być przypadek - mówi pani Aniela i wspomina, jak serce zamarło jej w piersi. Jednak w mężczyźnie nie rozpoznała syna. To był jego kolega, który przejeżdżał w pobliżu i postanowił porozmawiać z rodzicami znajomego. - Nie dawał znaku życia od kilku lat, nie mieliśmy pojęcia, co się z nim dzieje. Okazało się, że wyjechał za granicę, pracował i wciąż bał się powrotu do domu - mówi pani Aniela, przywołując radość, z jaką tego słuchała. - W końcu wiedziałam, że jest cały i zdrowy, a co najważniejsze: że o nas pamięta i myśli.
Dać drugą szansę
Jednak myśl o samotnym dziecku, żyjącym „w świecie”, z dala od rodziny, nie dawała jej spokoju. - Nie mogłam pozwolić, by nadal był sam. Skoro ten niespodziewany gość pojawił się u nas tak znaczącego dnia, nie mogłam tego zignorować, prawda? - dopytuje, szukając potwierdzenia dla swoich przeczuć i podjętych kroków. Postanowiła, że pojedzie do syna i przekona męża, by wybaczył. - Nie było łatwo, ale od czego jest rodzina, prawda? Walczyłam, bo nagle znalazłam siłę, której wiele lat temu mi zabrakło - wspomina i opowiada, jak powoli, krok po kroku sklejała swój dom. Syn co prawda nie wrócił do Polski, ale utrzymuje kontakt z rodzicami, ożenił się i ma swoje dzieci. - Jak to się mówi? Już wiem: wyszedł na prostą - żartuje pani Aniela i przyznaje, że radości rodzinnych spotkań nie sposób opisać. Z rozrzewnieniem opowiada, jak poznawała swoje dziecko na nowo i uczyła się z nim rozmawiać, być. - Miałam to szczęście, że go odzyskałam - przyznaje i radzi, by zawsze dawać drugą szansę. A jeśli trzeba, to i trzecią, i czwartą, i piątą… - Bo od tego właśnie jest rodzina - puentuje.