Wywiady
Dojrzałość duchowa pomaga przetrwać stratę
O tym, jak przeżywać stratę w perspektywie wiary i dlaczego warto z Bogiem uczyć się żyć w każdej kryzysowej sytuacji, rozmawiamy z ks. Markiem Dziewieckim, niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie psychologii, wykładowcą oraz rekolekcjonistą.
Łukasz Kaczyński: Strata to termin w dobie pandemii, który dotknął każdego. Jakie straty dotykają nas najbardziej?
Ks. Marek Dziewiecki: - Są to bardzo różne straty i dla każdego człowieka mogą być one inne. Niektórzy stracili zdrowie, zarażając się koronawirusem. Inni przeżywają ból z tego powodu, że ktoś z bliskich stracił zdrowie, a nawet życie na skutek nowej choroby. Niektórzy stracili miejsce pracy albo znaczną część zarobków. Inni stracili tygodnie nauki w szkole czy na uczelni. Jeszcze inni stracili złudzenia co do więzi rodzinnych, bo okazało się, że teraz mają więcej czasu dla bliskich, ale zamiast wzajemnej miłości, są wobec siebie agresywni czy milczą. Jeszcze inni stracili zaplanowane już piękne podróże albo szansę na wielkie sukcesy artystyczne czy sportowe, bo olimpiada została odwołana. Część ludzi straciła lub bardzo osłabiła wolność, bo ulegli marazmowi, lenistwu czy bezmyślnie tracą czas przed ekranami urządzeń elektronicznych. Wszyscy straciliśmy normalnie przeżywaną Wielkanoc: rekolekcje parafialne, możliwość osobistego udziału w liturgii Wielkiego Tygodnia, możliwość wzmocnienia się sakramentami.
ŁK.: Czy da się przygotować na stratę w naszym życiu?
- Trudno wprost przygotowywać się do straty, bo trudno planować to, że coś ważnego stracimy. Również w czasie epidemii czy innych zagrożeń zachowujemy zwykle nadzieję na to, że wyjdziemy z czasu próby bez szwanku. Jeśli strata - zwłaszcza poważna i bolesna - nas już dotyka, to w jakimś stopniu każdy z nas jest na nią niedostatecznie przygotowany. Największe szanse na roztropne zmierzenie się ze stratą i na poradzenie sobie w nowej, czasem wyjątkowo trudnej sytuacji, mają ci, którzy są dojrzali duchowo. To ci, którzy mają silną wieź z Bogiem, mądrą hierarchię wartości, którzy kochają swoich bliskich i są przez nich kochani. Ludzie, którzy przeżywają kryzys, w obliczu straty tym wyraźniej i dotkliwiej doświadczają swoich słabości. Takim ludziom szczególnie trudno przychodzi przetrwać czas zagrożenia czy bolesną próbę, związaną z jakąś poważną stratą.
ŁK.: Czy jest jakiś sposób na to, żeby pogodzić się ze stratą? Czy żal za czymś lub za kimś przeszkadza?
- Oczywiście, że żal za czymś, a zwłaszcza za kimś, jest ciężarem. Ciąży nam i w tym sensie przeszkadza w normalnym funkcjonowaniu. Jeśli straciliśmy pracę czy część dochodów, to żyjemy w stanie nieuniknionego stresu. Jeśli przez ograniczenia w przemieszczaniu się, nie mogliśmy przeżywać Wielkanocy razem z bliskimi, to ból jest jeszcze większy i jeszcze bardziej dotkliwy. Jeśli ktoś ma krewnych czy przyjaciół w jakimś rejonie świata, gdzie teraz umiera setki osób dziennie, to z troski o ich los może mieć trudności, by usnąć czy by normalnie wypełniać swoje codzienne obowiązki. Gdy jakaś strata już nastąpi, to nie chodzi o to, by ją zaakceptować. To było niewłaściwe słowo i niewłaściwa postawa. Dojrzały człowiek akceptuje zyski, a nie straty. W obliczu strat dojrzały człowiek cierpi. Nie chodzi więc o pogodzenie się ze stratą na zasadzie akceptacji, lecz na zasadzie, że przyjmuję stratę do wiadomości z bólem, ale bez buntu.
ŁK.: Czy wiara pomaga się nam godzić z sytuacją, w której przestajemy mieć coś lub kogoś, co wydawało się, że będziemy mieć zawsze?
- Oczywiście, że wiara jest w takiej sytuacji ogromną pomocą. Wiara oznacza to, że ufam Bogu bardziej niż samemu sobie, że nie lękam się naśladować Jezusa, bo jestem pewien, że zachowywanie zasad Dekalogu, że trwanie w miłości, wierności i uczciwości ma sens, choćbym bardzo wiele stracił. Człowiek wiary wie, że nikt nie zabierze mu więzi z Bogiem, nikt nie zabierze mu wolności, uczciwości, trwania na drodze błogosławieństwa. Człowiek wiary wie, że może stracić wszystko, co ma, lecz nie straci tego, kim jest. Taki człowiek wie, że nawet utrata życia doczesnego nie jest końcem świata, ani końcem istnienia jego samego czy jego bliskich. Dzięki więzi z Bogiem, który nas rozumie, kocha i uczy kochać, człowiek wiary lepiej, bardziej w głąb rozumie samego siebie i sens życia doczesnego, w którym straty są przecież nieuniknione. Ma też więcej duchowej siły, by trwać przy Bogu i przy ludziach w każdej sytuacji i w obliczu każdej straty.
ŁK.: Najtrudniejsza jest strata relacji czy drugiej osoby. Co zrobić, jeśli nie mamy realnego wpływu na to, że kogoś tracimy? Relację z dzieckiem, które odchodzi z domu lub człowiekiem, który nas opuszcza…?
- Utrata relacji, utrata bliskich więzi z kimś, kto jest dla mnie ważny i kogo bardzo kocham, to rzeczywiście jedna z najbardziej dramatycznych strat, jakie mogą nas dotknąć. Ból po takiej stracie jest wielki, przenikliwy, dotkliwy, gdyż jesteśmy istotami społecznymi. Pierwszym złem jest samotność człowieka. Mówiąc mocno, nawet Bóg nie może pozwolić sobie na samotność. Jest Bogiem jedynym, ale nie jest Bogiem samotnym. Jest wspólnotą trzech Bożych Osób. To wspólnota, w której każdy kocha każdego. Bóg nie chce mieć wyłączności w miłości. Nie chce być kimś jedynym, kto nas kocha. Pragnie, byśmy doświadczali wzajemnej miłości także w relacjach z ludźmi, a nie tylko w kontakcie z Nim. Jeśli ktoś bliski i ważny od nas odchodzi, to najpierw warto zrobić sobie rachunek sumienia. Może to ja za mało kochałem? Jeśli tak, to mogę przeprosić, zacząć kochać bardziej i stworzyć szansę na powrót tej drugiej osoby. Jeśli nie zawiniłem, to odejście tej osoby i tak boli, ale to inny ból. Lepiej jest przecież cierpieć, dobrze czyniąc, niż cierpieć, źle czyniąc. Jeśli ktoś odszedł od nas bez naszej winy, to my nie wycofujmy miłości, módlmy się za tą osobę, dawajmy jej znaki na odległość, że z naszej strony nic się nie zmieniło. Taka nasza postawa jest błogosławieństwem dla kogoś, kto odszedł, bo wie, że może do nas wrócić. Jest też błogosławieństwem dla nas, bo kto trwa w miłości, ten się nie załamie.
ŁK.: Czy zdarza się, że sami odcinamy się od bliskich, żeby nie pozwolić sobie na stratę?
- W relacjach z bliskimi możliwe są bardzo różne wersje trudnych relacji. Gdy jesteśmy niedojrzali, to odchodzimy od tych, którzy najbardziej kochają, gdyż ich postawa jest wtedy dla nas wyrzutem sumienia. Gdy sami za mało kochamy, to bywa, że unikamy bliższych więzi z innymi ludźmi, gdyż coraz mniej wierzymy w to, że ktoś może nas kochać, skoro sami kiepsko kochamy. Gdy ktoś z bliskich nas ranił czy rani, to możemy odcinać się od takiej osoby po to, żeby nie dać się w przyszłości zranić po raz kolejny. Czasem odchodzimy od bliskich, bo czujemy, że oni chcą odejść od nas i wolimy zastosować „ucieczkę do przodu” z nadzieją, że to mniej zaboli. Bywa i tak, że ktoś przez całe lata poddawał się manipulacji ze strony kogoś z bliskich, pozwalał się wręcz dręczyć, a teraz już nie wytrzymuje. Ucieczka staje się wtedy sposobem na to, żeby przeżyć…
ŁK.: Strata, której nie da się cofnąć to śmierć, tak często grożąca w sytuacji pandemii. Co zrobić, jeśli nie zdołaliśmy komuś przed śmiercią powiedzieć czegoś ważnego?
- Tutaj znowu wiara religijna pozwala nam widzieć szersze perspektywy życia i więzi niż tylko to, co dzieje się w doczesności. Często dopiero wtedy, gdy ktoś z bliskich przeszedł już na wieczną stronę istnienia, uświadamiamy sobie, jak wiele chcielibyśmy tej osobie jeszcze powiedzieć, za coś podziękować, za coś przeprosić. Największy ból pojawia się wtedy, gdy przed rozstaniem nie zdążyliśmy się pojednać, wynagrodzić za wyrządzone krzywdy, albo powiedzieć, że w sercu żeśmy już przebaczyli tej odchodzącej do wieczności osobie, jeśli nas krzywdziła. Na szczęście na czynienie dobra nigdy nie jest za późno. Możemy to wszystko powiedzieć Bogu. On to powtórzy naszym bliskim, którzy są już po drugiej stronie życia. Jeśli jesteśmy wdzięczni, za coś przepraszamy czy coś zmarłemu wybaczamy, to wypowiedzmy to wszystko na modlitwie, w obliczu Boga. On będzie pośrednikiem między nami a bliskimi, którymi nie zdążyliśmy powiedzieć czegoś ważnego.
ŁK.: Co przeżywanie straty mówi nam o nas samych?
- Nasza postawa w obliczu poważnej straty mówi bardzo wiele o nas. Weryfikuje naszą hierarchię wartości, nasze więzi z Bogiem, z ludźmi, z samymi sobą. Weryfikuje stopień naszej dojrzałości psychicznej, duchowej, religijnej, społecznej. Jeśli strata była wynikiem naszej winy, naszych słabości, zaniedbań czy błędów, to wyciągnięcie wniosków i zmiana postępowania jest najlepszą z możliwych reakcji. Jeśli dotknęła nas strata bez naszej winy, to mamy prawo do przeżywania bólu, do poczucia opuszczenia i osamotnienia. Nawet Jezus w Ogrójcu czuł trwogę, a na krzyżu wołał: „Boże mój, czemuś mnie opuścił?” Ważne, żeby po fazie bólu i niespokojnych pytań przejść do fazy drugiej. Polega ona na uczeniu się życia w nowej, trudniejszej sytuacji. Z pomocą przyjdzie Bóg i Boży ludzie. Od nas zależy, na ile z tej pomocy skorzystamy.
ŁK.: Czy czas rzeczywiście leczy rany po stracie, której doświadczyliśmy? Po stracie bliskich, czy po stracie rzeczywistości, którą znaliśmy?
- Po części tak właśnie się dzieje. Pod warunkiem, że mamy siłę i odwagę, żeby świadomie przeżywać ból po stracie, żeby zdobyć się na refleksję o czasach sprzed straty i o tym, jak radzić sobie w nowej rzeczywistości. Niektórzy po stracie popadają w uzależnienia, żeby „zapomnieć” o bólu. W ten sposób drastycznie pogarszają i tak już trudną sytuację. Inni uczą się żyć w nowej rzeczywistości. Stawiają sobie wymagania. Wyznaczają sobie nowe cele. Rosną duchowo. Przykładem mogą być ogniska „Sychar”. To katolickie wspólnoty dla tych małżonków, od których odszedł mąż czy żona. Małżonkowie z „Sycharu” nie tylko pozostają wierni temu, kto odszedł, lecz pracują nad swoim duchowym, psychicznym, moralnym i społecznym rozwojem. Nie tracą czasu na bierne czekanie. Wykorzystują trudny czas twórczo i mądrze. Chcą tak się rozwijać, żeby małżonek - jeśli wróci - zastał ich dojrzalszych i szczęśliwszych niż przed jego czy jej odejściem.
ŁK.: Co zrobić w kontekście wiary, żeby po zaistniałej stracie, pójść do przodu i mieć w sobie nadzieję mimo wszystko?
- W kontekście wiary jedyną stratą nie do zniesienia jest utrata miłości. Życie poza miłością to agonia, to nieznośny i niezrozumiały ciężar. Najbardziej trzeba strzec się sytuacji, że przestaję kochać, lub że tracę bliskie więzi z tymi, którzy mnie najbardziej kochają - czyli z Bogiem i z tymi ludźmi, którzy od Boga uczą się kochać. Jeśli sam dojrzale, czy ofiarnie, wiernie i mądrze kocham i jeśli przyjmuję miłość od tych, którzy podobnie dojrzale kochają, to poradzę sobie w obliczu każdej straty. Nic bowiem - poza utratą miłości - nie jest stratą nie do udźwignięcia.