Książka
„Franciszek. Życie i rewolucja”
Pamiętny czas oczekiwania przed wyborem następcy Benedykta XVI z dziennikarskim i literackim kunsztem przypomina Elisabetta Piqué, argentyńska dziennikarka, korespondentka w Rzymie dziennika „La Nación”, jednej z najważniejszych argentyńskich gazet codziennych.
Od momentu kreacji kardynalskiej w 2001 roku Elisabetta Piqué jest blisko związana z kardynałem Jorge Mario Bergoglio, obecnym papieżem Franciszkiem. Na podstawie jej książki „Franciszek. Życie i rewolucja” powstał film biograficzny „Franciszek”.
Na 9 listopada wydawnictwo Znak wyznaczyło datę polskiej premiery książki „Franciszek. Życie i rewolucja”. Poniżej fragment książki.
CZAS CZUWANIA
Leje jak z cebra. Jest czwarta rano, 12 marca, za oknem jeszcze ciemno. Bergoglio wstaje jak zwykle bardzo wcześnie. Na kolanach, z zamkniętymi oczami modli się w ciszy jak każdego ranka. Zwraca się do świętego Józefa i świętej Tereski o światło. Boga prosi o przebaczenie grzechów, a Jezusa o to, żeby mógł służyć i być narzędziem w Jego ręku. To wyjątkowy dzień. Po południu zaczyna się konklawe mające wybrać następcę Benedykta XVI. Bergoglio jest jednym ze stu piętnastu kardynałów-elektorów, którzy zostaną zamknięci w kaplicy Sykstyńskiej, żeby wypełnić tę misję.
Jest zimno. Słychać krople deszczu uderzające o bruk. Kardynał znajduje się w dużym pokoju w rzymskim hotelu dla duchowieństwa przy via Della Scrofa. Już go tutaj znają. W ciągu ostatnich dziesięciu lat gościł tu wielokrotnie i zawsze czeka na niego ten sam pokój numer 203. Nie lubi przyjeżdżać do Rzymu. A właściwie do Watykanu. Te wszystkie intrygi, przepych, wystawność. Można stracić wiarę. Dużo lepiej czuje się w hotelowym pokoju, wysokim, skromnie urządzonym, bez stylowych mebli i adamaszków.
To człowiek zorganizowany, staranny, roztropny. Jak twierdzą jego znajomi, przed przystąpieniem do działania rozważa konsekwencje i możliwe rozwiązania. Już poprzedniej nocy spakował swoją walizeczkę. A ponieważ rzeczy materialne są mu obojętne, niewiele musi ze sobą zabrać do Domu Świętej Marty, czterogwiazdkowego watykańskiego hotelu, w którym na czas konklawe zakwaterowani są wszyscy kardynałowie. Bergoglio ma nadzieję, że to konklawe nie potrwa długo. Podobnie jak w 2005 roku, kiedy uczestniczył w wyborze następcy Jana Pawła II, jest przekonany, że w obecnych czasach i panującym medialnym szaleństwie głosowania dłuższe niż dwa dni stworzą obraz Kościoła podzielonego.
Z tego samego powodu podczas konklawe w 2005 roku, kiedy był na drugiej pozycji, tuż za Josephem Ratzingerem, sam się wycofał, aby nie blokować wyboru. Po trwającym prawie dwadzieścia siedem lat pontyfikacie Jana Pawła II nie było łatwo zastąpić tego duchowego i intelektualnego giganta, charyzmatycznego nawet w chwilach agonii. Najlepszym wyborem było postawienie na Ratzingera, który był prawą ręką papieża Polaka, a jako dziekan Kolegium Kardynalskiego, a ponadto człowiek zrównoważony i kulturalny, odegrał kluczową rolę w zebraniach poprzedzających konklawe. Popierała go także konserwatywna grupa kardynałów. Tamto konklawe było dla Bergoglia doświadczeniem nie tylko nowym, ponieważ pierwszy raz w życiu wszedł do imponującej kaplicy Sykstyńskiej, aby wybrać następcę świętego Piotra, ale też traumatycznym. Kardynałowie uczestniczący w głosowaniach – ściśle tajnych, z których jednak zwykle wydostają się pewne informacje, emocje, poufne dane – widzieli, że kardynał Jorge Mario Bergoglio, metropolita Buenos Aires, wtedy sześćdziesięcioośmioletni, zbierał w pierwszej turze coraz więcej głosów. Wyprzedzał nawet samego kardynała Carla Marię Martiniego, także jezuitę, wymienianego często, zwłaszcza przez progresistów, jako kandydat na papieża, nie kandydującego jednak z powodu choroby.
„Pamiętam, że z konklawe w 2005 roku wrócił bardzo poruszony – opowiada stary przyjaciel kardynała Bergoglia. – Zadzwonił do mnie i powiedział: »Doktorze, nie wyobraża sobie pan, ile wycierpiałem«. Czuł się wykorzystany przez tych, którzy przeczuwali, że przegrywają i wysunęli jego kandydaturę w opozycji do Ratzingera. Ta sytuacja bardzo go dotknęła”.
Ojciec Jorge – woli, kiedy tak się go nazywa, bo czuje się prostym księdzem, pasterzem – kończy porządkowanie swoich rzeczy w pokoju przy via Della Scrofa. Mija osiem lat od tamtego konklawe. Z pewnością były to lata bardzo trudne dla Benedykta XVI, który 11 lutego ogłosił swoją rezygnację z urzędu i został pierwszym od sześciuset lat papieżem, który abdykował. Bergoglio nazwał ten gest „odważnym i rewolucyjnym”.
Argentyński kardynał wygląda przez duże okno pokoju. Jest wpół do siódmej i na ulicy nie ma żywej duszy. Jak co dzień zjadł już skromne śniadanie w refektarzu hotelu. Z kilkoma spotkanymi księżmi porozmawiał chwilkę o tym, że brzydka pogoda i że leje, i że zimno. Niektórzy życzyli mu powodzenia na wieczornym konklawe, rzucając włoskie: in bocca al lupo. Ze względu na deszcz i walizkę Bergoglio nie może pójść piechotą do Watykanu, jak to ma w zwyczaju, kiedy jest w Rzymie. To trasa, na której się odpręża: po drodze modli się i kontempluje przepiękne uliczki Wiecznego Miasta, przechodzi słynącą z antykwariatów via dei Coronari. Potem niezmiennie zatrzymuje się na modlitwę przed obrazem Madonny dell’Archetto – w starym zaułku, gdzie na jednej ze ścian namalowano wyjątkowy fresk przedstawiający Najświętszą Maryję Pannę. Wśród wielu takich obrazów w Rzymie ten wizerunek jest szczególny. Po modlitwie ojciec Jorge, który nie lubi obnosić się z purpurowym strojem i zwykle chowa go pod czarnym płaszczem lub peleryną, rusza dalej, przekracza Tyber mostem Vittoria Emanuele II i podąża do Watykanu. Ileż to już razy pokonywał tę drogę sam, w spokoju. Pomimo rzeszy przyjaciół jest bowiem samotnikiem. Zawsze w tym czasie rozmyślał i się modlił, modlił się i rozmyślał. Nigdy zresztą nie przestaje się modlić, nawet kiedy śpi. Ta droga to jedna z niewielu rzeczy, które naprawdę cieszą go we wspaniałym Rzymie. Ma świadomość, że pod sakralnym pięknem, pod tymi zabytkami, kościołami i starożytnymi świątyniami często kryją się gniazda żmij. Nie chce nawet myśleć o tym, że już nigdy nie miałby pokonać tej trasy. Jednak rozsądek podpowiada coś innego. Od kiedy 11 lutego dowiedział się o rezygnacji Benedykta XVI, gdy jeden ze znajomych zadzwonił z tą wiadomością z Rzymu o ósmej rano czasu argentyńskiego (w Europie była już dwunasta), ma uczucie, że jego życie może się nagle zmienić. Chociaż rozum – bardzo istotna część jego osoby – przekonuje, że niemożliwe, by go wybrano, bo jest już na emeryturze, jako że poprosił o zwolnienie z funkcji arcybiskupa po skończeniu siedemdziesięciu pięciu lat, jest już stary i gotów raczej wycofać się z działalności, to intuicja i serce – jeszcze ważniejsze w nim – podpowiadają, że to niewykluczone. Pamięta rozmowę przeprowadzoną tamtego ranka z rektorem katedry metropolitalnej w Buenos Aires ojcem Alejandrem Russo, do którego zadzwonił, żeby podzielić się wiadomością o tak zaskakującym i ważnym wydarzeniu. Po tej rozmowie zapaliło mu się ostrzegawcze światło.
– O mój Boże, co za historia z tym sede vacante – ubolewał kardynał. – Liczyłem na to, że w marcu rozpocznie się procedura wymiany arcybiskupa w Buenos Aires… Teraz wszystko się przeciągnie o dwa, trzy miesiące…
– Myślę, że raczej nastąpi przyspieszenie – odpowiedział rektor.
– Chcesz powiedzieć, że nowy papież odeśle mnie na drugi dzień po wyborze?
– Nie, nie to chciałem powiedzieć. Myślę raczej, że to ojciec zostanie nowym papieżem.
– O nie, Alejandro! Właśnie złożyłem rezygnację z funkcji arcybiskupa, mam siedemdziesiąt sześć lat. Nie ma takiej możliwości.
Ciągle pada. Kardynał rzuca okiem na czarny plastikowy zegarek, który nosi na prawej ręce. Jest bardzo punktualny, nie lubi się spóźniać. Łączy się telefonicznie z recepcją i prosi o taksówkę, per favore. Subito, sua eminenza – odpowiada pokornie uniżony głos. Bergoglio nie lubi, kiedy nazywają go kardynałem lub eminencją tym poddańczym tonem, którego używają w Rzymie wobec hierarchów kościelnych. Ale już się przyzwyczaił. A jezuicka roztropność nie pozwala mu okazywać swojej niechęci do całej tej otoczki.
Schodzi do recepcji i pozdrawia nieśmiałym uśmiechem wszystkich pracowników. Jest za piętnaście siódma. Auguri, eminenza – uprzejmie życzą powodzenia. Jeden z nich podtrzymuje parasol i odprowadza kardynała do taksówki. Ci vediamo presto3 – żegna się argentyński hierarcha. Pomimo ukrytego głęboko w duszy przeczucia i dochodzących wcześniej sygnałów Bergoglio jest spokojny. W odróżnieniu od konklawe z 2005 roku teraz już nie figuruje na sporządzanych przez największe włoskie media listach potencjalnych kandydatów. Na palcach jednej ręki można policzyć watykanistów, którzy na niego wskazują w tym burzliwym okresie poprzedzającym wybory. Większość uważa wręcz, że jedyny papabile z Argentyny to biorący udział w konklawe sześćdziesięciodziewięcioletni Leonardo Sandri, prefekt Kongregacji ds. Kościołów Wschodnich i substytut Sekretariatu Stanu pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II.
Niektórzy włoscy watykaniści przewidują, że gdyby porównać wydarzenia tego wieczoru do rozgrywek piłkarskich, pierwsze głosowanie będzie przypominało mecz Włochy – Brazylia. Ich zdaniem większość ze stu piętnastu głosów uzyskają dwaj faworyci: arcybiskup Mediolanu Angelo Scola i arcybiskup São Paulo Odilo Pedro Scherer. Wśród poważnych kandydatów wymienia się także kanadyjskiego kardynała Marca Ouelleta, prefekta Kongregacji ds. Biskupów, a także sympatycznego, brodatego amerykańskiego kapucyna Seana O’Malleya, arcybiskupa Bostonu. Wszyscy czterej są młodsi od Bergoglia: pierwszy ma siedemdziesiąt jeden lat, Ouellet i O’Malley – sześćdziesiąt osiem, a Scherer – sześćdziesiąt trzy. Od chwili rezygnacji Benedykta XVI powtarza się, że nowy papież nie może mieć więcej niż siedemdziesiąt pięć i nie mniej niż sześćdziesiąt pięć lat. Dlatego Jorge Bergoglio zachowuje spokój. Chociaż i tak wie, że to nie media dyktują przebieg konklawe. Zdaje sobie sprawę, że wśród kardynałów panuje pewne niezdecydowanie i rzecz nie jest rozstrzygnięta.
W rzeczywistości bowiem na tym konklawe brakuje jednego ewidentnego kandydata, takiego, jakim był Joseph Ratzinger w 2005 roku. W momencie pożegnania metropolicie Buenos Aires nawet przez myśl nie przeszło, że to on miałby zostać następcą świętego Piotra. Jest pewien, że już 23 marca wykorzysta pozostawiony w domu przy via della Scrofa bilet powrotny Alitalii i wyląduje na międzynarodowym lotnisku Ezeiza w Buenos Aires.
W Domu Świętej Marty ma pokój numer 207. Taki przypadł mu w losowaniu przeprowadzonym dzień wcześniej podczas ostatnich przed konklawe obrad kongregacji ogólnej kardynałów. To niewielkie i proste lokum wyposażone w niezbędne minimum: łóżko, stolik nocny, biurko, na ścianie krucyfiks, łazienka. Tak jak lubi. Jest ósma rano. Chociaż drzwi kaplicy Sykstyńskiej jeszcze nie zamknięto, rozpoczęło się już odizolowanie od świata zewnętrznego.
Koniec z telefonami, dziennikami, kontaktami z osobami innymi niż pochodzący z pięciu kontynentów kardynałowie, na których spoczywa ogromna odpowiedzialność wskazania nowego papieża i to w trudnych czasach zawirowań w Kościele katolickim. Prymas Argentyny zna wszystkich stu czternastu kardynałów z obrad kongregacji ogólnej. Z jednymi ma bardziej przyjacielskie stosunki, z innymi – mniej. Śmieje się, kiedy w czasie przejazdu busem do bazyliki Świętego Piotra na mszę świętą w intencji wyboru papieża, bardzo popularny kardynał za Stanów Zjednoczonych wyznaje, że brakuje mu jego gadżetów: telefonu komórkowego i tabletu, z którego wysyła tweety, e-maile i surfuje w cyberprzestrzeni. Bergoglio niewiele z tego rozumie, bo sam nigdy nie miał komórki. Zawsze wszystko zapamiętywał i zapisywał drobnym pismem w czarnym notesiku. Do tego używał zwykłego stacjonarnego telefonu i sam wybierał numer.