Życie
Głos nienarodzonych dzieci
Irene van der Wende, holenderska działaczka pro-life była we wtorek wieczorem gościem spotkania zorganizowanego przez Fundację "Pro - Prawo do Życia" w Krakowie. Na przykładzie swojego życia ukazała, jak wielkim złem jest aborcja.
Działaczka przyznała, że sama dopuściła się aborcji dziecka, które poczęło się w wyniku gwałtu. Z przejęciem opowiadała o tym, jak pojechała do kliniki aborcyjnej. „Nigdy nie zapomnę skrzypiących drzwi, biało-czarnych płytek i wielkiego zegara na końcu poczekalni. Za każdym razem, kiedy widzę podobny zegar lub te płytki, wracam do najgorszego dnia mojego życia. Gwałt był straszną rzeczą, ale aborcja jeszcze gorszą” – opowiadała.
Irene podkreśliła, że to, co nią wstrząsnęło, to rozmowy innych kobiet, które w jej pokoju także oczekiwały na procedurę aborcyjną. „Jedna z nich powiedziała, że ma już dwójkę dzieci i nie chce trzeciego, druga, że spała z dwoma mężczyznami i nie wie, który jest ojcem. A trzecia, że po prostu ma dość porannych mdłości” – opisała. To sprawiło, że zaczęła myśleć o motywach swojego postępowania i tuż przed zabraniem jej na salę operacyjną, powiedziała pielęgniarce, że przecież jest matką, na co ta odpowiedziała, że „wszystkie tak mówią w ostatniej chwili”. „Moje stopy zostały przywiązane, podobnie jak ręce. Zamarłam tak, jak zwierzęta w świetle reflektorów. Nic nie mogłam zrobić” – wspominała moment tuż przed zabiegiem. Dodała, że lekarz cały czas krzyczał.
Kiedy było już po zabiegu mówczyni przyznała, że nie rozwiązał on żadnego problemu. „Nadal byłam matką – tylko matką martwego dziecka. Starałam się to wyprzeć, zanegować, ale nie da się tak zrobić. Nie można zabić dziecka i być nadal tym samym człowiekiem” – wyznała. Po aborcji dowiedziała się także, że sama jest dzieckiem poczętym w wyniku gwałtu. „Wtedy zaczęłam się leczyć i to pomogło. Zleciłam wykonanie symbolicznego nagrobka z krzyżem i imieniem dziecka. Później wykupiłam miejsce na cmentarzu i dzięki temu uznałam, że to dziecko naprawdę istniało i że było częścią mojej rodziny” – mówiła.
Obrazek 8-tygodniowego abortowanego dziecka, który później zobaczyła, spowodował u niej szok i płacz przez trzy dni. „Zdałam sobie sprawę, że nie byłam do końca świadoma czego się dopuściłam. I że skoro ja nie wiedziałam, jaka jest rzeczywistość, to pewnie jest wiele kobiet, które nie wie tak naprawdę, co się dzieje podczas aborcji. A tam dzieciom odrywa się kończyny, pozbawia się ich głów, są zatruwane” – nie unikała mocnych słów. Było to dla niej impulsem do działania – zaczęła działać, głosząc świadectwo swojego życia na całym świecie. W Krakowie Holenderka uświadamiała, jak wielkim złem jest aborcja i jak wiele przekłamań jest w dyskusjach o niej. Mówiła o dodatkowych konsekwencjach takiego zabiegu, niejednokrotnie przemilczanych – samobójstwach, problemach ze snem, depresji, uzależnieniach czy późniejszych poronieniach.
Najbardziej podkreślała jednak, że poczęte dziecka ma prawo do życia i samo nie jest w stanie się obronić. „Żałuję, że przed wykonaniem aborcji nikt nie pokazał mi, jak wygląda rozwój dziecka i jak wygląda dziecko po zabiegu aborcyjnym" – przyznała Irene. „To, co zrobiłam swojemu dziecku było potworne. Nie ochroniłam go i czuję się z tym źle. Ale mogę podzielić się tym z wami, aby ochronić kolejne dzieci. Dzieci, które nie mają możliwości powiedzieć: ‘Proszę, nie zabijajcie nas’” – zakończyła wystąpienie działaczka.