Imieniny: Adelii, Klemensa, Felicyty

Wydarzenia: Dzień Licealisty

Wywiady

 fot. szymonholownia.com

Z Szymonem Hołownią, autorem książki Święci codziennego użytku, o świętości naszej powszedniej, robionej „tu i teraz” rozmawia Marta Brzezińska-Waleszczyk



Wiemy, że św. Franciszek to „ten od zwierząt”, a do św. Antoniego trzeba się odwoływać, kiedyś coś nam zginie. Po co nam kolejna litania świętych?

– Ze znajomością świętych wcale nie jest u nas tak dobrze, jak może się wydawać. Bardziej są oni obecni w religijności wschodniej. Mamy podstawowe pojęcie o niektórych postaciach, ale jeśli już się pojawiają, to opatulamy je w legendę albo traktujemy jak „świętomaty”. Mało kto wie, że ten Antoni od zagubionych rzeczy wcale nie był z Padwy tylko z Lizbony, miał przejścia z Kościołem, mieszającym się do polityki i heretykami. Kiedy się tego dowiemy, święty zacznie być dla nas tym, kim był.

Czyli kim?

– Człowiekiem! Święty to nie jest odczłowieczony półanioł, który w momencie kanonizacji dostaje jako dowód aureolkę. To część Kościoła, do którego należę – można powiedzieć, że mój kolega z kościelnej ławki. Warto się z nim zaprzyjaźnić – jest w niebie, może mnie wspomóc w tym, czego po tej stronie potrzebuję albo nie wiem. Książka jest dla mnie samego odkrywaniem świętych. Nie miałem z nimi głębszej relacji aż do momentu, kiedy przestałem widzieć w nich „świętomaty”, a ich życiorysy czytać jako sensacyjne przygody.

Skąd taki dobór „kolegów z ławki”? Obok tych z pierwszych szeregów, jak dobrze znana Maria Magdalena, piszesz też o św. Paraskiewie czy Fotynie.

– Piszę o świętych, którzy w jakiś sposób mnie dotknęli, pojawili się w moim życiu. Chciałem, aby było ich 52, bo taka jest konstrukcja książki – każdy święty może być dla czytelnika patronem na tydzień. Przez ten czas można zmierzyć się z pytaniem, czy z daną postacią warto się zakolegować. Mniej znani święci są ciekawi! Główny „garnitur” ogarniamy, ale kiedy na horyzoncie pojawia się ktoś z 5. czy 6. rzędu naszej świadomości, otwierają nam się oczy. Nie wziąłem ich na tapetę z litości, bo są nieznani. Zainteresowanie nimi jest żywe, ale głównie na Wschodzie.

Dobór jest interesujący także dlatego, że w książce znaleźli się nie tylko beatyfikowani i kanonizowani, ale również tacy, których świętość nie została oficjalnie potwierdzona.

– Ale czy to jakiś problem? Chyba tylko dla tych, którzy wierzą, że wraz z kanonizacją Jezus wychodzi do lokatorów nieba, mówi, że papież zatwierdził ich świętość, więc mogą się przesiąść do wyższej klasy. Tymczasem porządek świętości to nie porządek hierarchii, ale miłości. Poza tym, ja nie wziąłem ludzi z ulicy, co do których świętości mam osobiste przekonanie. Część procesów już trwa, rozpoczęcie innych to kwestia czasu. Ta książka jest zapisem osobistego doświadczania świętych, w których wierzę nie tylko ja. Nie wszyscy bohaterowie mają już aureolkę, jak Guido Schaffer czy Joasia Krypajtis, ale ta jest przecież zatwierdzeniem kultu. A żeby to nastąpiło, kult musi zaistnieć. Wspomniane postacie są doskonale znane w lokalnych środowiskach.

Jak się uchronić przed patrzeniem na świętych jak na „świętomaty”?

– Trzeba sobie wyobrazić, że niebo to nie jest biuro podawcze, z poszczególnymi sekcjami od konkretnych spraw, a w każdym okienku siedzi inny święty. Ze świętymi trzeba budować relację, zaprzyjaźnić się, bo wtedy będą mogli „ogarnąć” jakąś sferę naszego życia, pomóc. Przecież od tego są przyjaciele. Potrzebujemy pomocy i święci nam, ludziom Zachodu, wychowanym w kulcie działania, przypominają o tym, że nie wszystko możemy zrobić sami. Przypominają o tym, że w Kościele wzajemnie siebie potrzebujemy.

Relacja pozwala też zrozumieć, dlaczego nie dostajesz tego, o co prosisz?

– Dokładnie tak. Dostajesz łaskę. Przyjaciel mówi ci, że to, o co prosisz, to nie jest najlepszy pomysł i pomaga się z tym pogodzić. Paradoksalnie, później dostaję też dużo więcej, niż to, o co prosiłem.

A nie pojawia się bunt i zwątpienie, jeśli przez ileś lat prosisz o coś konkretnego i nic?

– Nie jesteśmy w stanie zrozumieć wszystkiego, np. dlaczego na świecie jest zło. Tak jak nie potrafimy sięgnąć Bożych myśli. Jeśli wierzymy, że Bóg widzi całość procesu, z którego my dostrzegamy zaledwie część, to łatwiej nam się z tym pogodzić. Jezus nie wyjaśnia nam tajemnicy zła, ale ją rozwiązuje. To chyba jedyna odpowiedź, jaką można dać człowiekowi. Trzeba z nim być, a nie silić się na tłumaczenia, dlaczego nie dostaje tego, co o co prosi. Z mojego doświadczenia wynika też, że nie ma modlitw niewysłuchanych. Mogą być niezrealizowane, ale zawsze są wysłuchane. Bóg daje odpowiedź, daje feedback.

Nam się czasem wydaje, że święci to tacy odlegli goście, którzy bardzo musieli cierpieć, żeby świętymi zostać. Możemy do nich westchnąć, włożyć obrazeczek w książkę, ale żeby naśladować?

– Wszystko zależy od tego, co rozumiemy pod pojęciem naśladowanie. W wielu głowach pojawia się pomysł, że trzeba naśladować ich dzieła, robić dokładnie to, co oni. A przecież chodzi o naśladowanie ich postawy. To trochę jak z dobroczynnością, w ramach której fiksujemy się na tym, ile jeszcze możemy dać i zrobić. A ważne jest to, kim ty się stajesz, jaką postawę przyjmujesz wobec świata – kaleczącą czy budującą? Nie chodzi o to, żebym tłukł się biczem albo stał na słupie. Nie mam być kolejnym świętym Andrzejem Świeradem, tylko pierwszym świętym Szymonem Hołownią, tak jak ty nie masz być kolejną świętą Teresą  od Jezusa, a pierwszą świętą Martą Brzezińską-Waleszczyk. Świętym nie zostaje się za coś, ale ze względu na to, kim się jest. Święci doszli do szczytu swojego człowieczeństwa – to jest wyzwanie dla nas.

I recepta na świętość naszą powszednią, tu i teraz?

– Innej nie ma. Święci, żyjąc swoim życiem, „robili” świętość tu i teraz. Pokusa naśladowania świętych to pokusa naśladowania kogoś z zupełnie innej epoki, a przenoszenie wzorców sprzed 700 lat jest absurdalne. Oni żyli w swojej teraźniejszości. Ich życie to jedno wielkie „dziękuję” w relacji z Bogiem.

A czy my dziś w ogóle mamy ambicje na bycie świętymi, czy wystarczy nam wypełnienie paru przykazań?

– Czasem mylimy obrzędowość i przywiązanie do pewnych wartości moralnych z chrześcijaństwem, a to nie tak. Pobożność czy religijność w obrzędowym znaczeniu daje ciepło, ale nie daje światła. Światło daje osobista relacja z Chrystusem. To bywa trudne, ale to jedyne światło, do którego powinniśmy w życiu dążyć. To smutne, że pewnie 90 proc. ludzi, których zapytasz na ulicy, odpowie ci, co Kościół mówi o in vitro, ale kiedy zapytasz o Jezusa, to powiedzą niewiele ponad formułki z katechezy.

Z czego to wynika?

– Święci w Polsce bywają dziś często zaprzęgnięci do wózka narodowo-historycznego, przypięto im emblematy i dziś mają potwierdzać wizję Boga i Ojczyzny, certyfikować modele narodowo-religijnego bohaterstwa. Rzeczywistość jest bardziej złożona. Trzeba zobaczyć w świętych kogoś więcej niż postacie ze sztandarów. Przecież oni także się mylili – zdarzało im się mówić albo pisać bzdury. Nie ma co owijać w bawełnę. Oni byli ludźmi i błądzili, ale zmagali się złem. Bóg nie chce, żebyśmy byli idealni, ale byli sobą w staraniu się, a nie efektach. Musimy się uwolnić od mentalności efektów.

Rozmawiamy o świętości na co dzień, więc trudno byłoby nie zapytać, czy to, co robisz w Afryce, postrzegasz jako swoje poletko do odprawiania powszedniej świętości?

– Nie wiem, ale niewiele rzeczy w moim życiu ma tyle sensu, co Afryka. To jest coś, co uczy mnie człowieczeństwa, spełnia. Nie wiem, czy kiedyś osiągnę poziom świętości, pewnie nie, ale praca w Afryce to spotkanie z ludźmi, które naprostowuje mój kurs. Nic mnie tak nie fascynuje jak spotkania z biednymi – rozmowy z bezdomnymi, pacjentami hospicjów... To bycie z człowiekiem całkiem odarte z kontekstu TV – radio – publicystyka – Kościół itd. Tkanie świata u samych podstaw. Nigdzie nie jestem bardziej człowiekiem niż tam.

Trzymając się tezy, że świętość jest tym, co robimy na co dzień, także w relacji do bliźniego, zapytam o palącą ostatnio kwestię imigrantów. Afryka jest dla Polaków odległą perspektywą, podczas gdy do naszych drzwi pukają uchodźcy, np. z Syrii. Po paryskich zamachach nie palimy się do pomocy. Nie ma Pan wrażenia, że uciekamy od problemu? Możemy pomagać, ale tylko wtedy, kiedy nie wymaga to od nas zbyt wiele? Wyznaczamy ścisłe granice pomocy, a kiedy potrzebujący je przekraczają, to się odwracamy.

– Mam wrażenie, że wielu z tych, którzy tak głośno opowiadali się za nierozerwalnością małżeństwa czy byli przeciw in vitro i motywowali to nakazami Ewangelii (ja sam zaliczam się do ich grona), odwoływali się do niej chętnie, dopóki ich samych niewiele to kosztowało (bo przecież oni in vitro akurat i tak nigdy by nie zrobili). W znacznej mierze urządzaliśmy więc życie innym. Kiedy natomiast ta sama Ewangelia chce urządzić życie nam, a to ma nas słono kosztować, pojawiają się setki wytłumaczeń. A przecież Ewangelia mówi wyraźnie: „Byłem przybyszem, a przyjęliście mnie”, i tu nie ma gwiazdki, pod którą jest dopisane małym drukiem: „No chyba, że byłem muzułmaninem, Syryjczykiem, wtedy możecie mnie nie przyjąć”. Masz zaryzykować swoje poczucie bezpieczeństwa, pieniądze, pewność jutra... Swoje, nie innych. Ciebie ma boleć. Nie chcemy, żeby nas bolało. Stąd płynie antyuchodźcza, totalnie nieewangeliczna retoryka.

I tu pojawia się pytanie: „Hołownia, ile osób weźmiesz do siebie”?

– Całkowicie bezsensowne, bo nie o to chodzi, żebym ja wziął kogoś do domu, w którym ten człowiek cały czas będzie się czuł obco i potykał o nie swoje graty. Chodzi o to, żebyśmy razem, wspólnie, stworzyli dla kogoś jego własny dom, dali mu szansę! Moglibyśmy spróbować tego, co znaczy chrześcijaństwo w praktyce, a nie puszyć się i zasłaniać Ewangelią. Angeli Merkel można nie lubić, ale warto jej posłuchać, kiedy mówi, że jeśli obawiamy się zalewu islamu, to zacznijmy w końcu żyć jak chrześcijanie.

Pisałeś o monopolu na zbawienie, więc na koniec zapytam, czy jest monopol na świętość? Czytając niektórych katolickich publicystów, mam wrażenie, że tak. Oni już tu i teraz wiedzą, że ktoś jest zły i do nieba nie wejdzie. I tak jak rozdawane są aureolki podczas kanonizacji, tak oni wlepiają wilcze bilety.

– Zawsze lepiej zajmować się własną świętością niż czyjąś. Życie życiem innych i ich ocenianie jest niebezpieczne. Moi adwersarze wyciągną tu cytat o braterskim upomnieniu, ale ja również mam kilka, np. o belce w oku. Ewangelię można wyrwać z kontekstu, a przecież chodzi o patrzenie na całość, widzenie ducha, a nie tylko litery. Ci, którzy z kategorycznością mówią, kto pójdzie do piekła, będą mieć problem, kiedy ktoś, kogo nie lubią, trafi do nieba. Jeśli Czesław Kiszczak wyspowiadał się przed śmiercią, to niewykluczone, że jest w niebie. Co wtedy? Boli cię ta świadomość? To powiedz to otwarcie: „Boli mnie zachowanie Jezusa, który kanonizuje Dobrego Łotra, który dobrze przeżył wyłącznie dwie ostatnie minuty swojego życia”; „Boli mnie przypowieść o ostatnich robotnikach w winnicy, którzy – totalnie wbrew ludzkiemu poczuciu sprawiedliwości – dostali tyle samo za chwilę pracy, co ci, którzy w znoju tyrali cały dzień”. Ewangelia nie jest po to, żeby nam było miło żyć. Ewangelia wstrząsa, szokuje, czasem boli, tak jak boli ruch, gdy człowiek wyrywa się z odrętwienia. A Boże wskazania są nie po to, żeby mi czegoś zabraniać, ale by mnie chronić. Także – „nie osądzaj”. Ono jest po to, żebym się nie zbłaźnił swoimi wyrokami.

Szymon Hołownia - dziennikarz i publicysta. Założyciel fundacji Kasisi, wspierającej dom dziecka w Zambezii, oraz fundacji Fabryka Dobra, która wspiera najbiedniejszych i chorych mieszkańców Republiki Demokratycznej Konga i Rwandy.. Autor wielu poczytnych książek, w tym popularnych Tabletek z krzyżykiem. Laureat  Nagrody „Ślad” im. bp. Jana Chrapka w 2007 r. oraz   w kategorii "Wiktor publiczności" za rok 2010.

Źródło:
;