Imieniny: Adolfa, Tymona, Leona

Wydarzenia: Dzień Czosnku

Wywiady

 fot. Fotolia.com

Rozmowa z ojcem Maksymilianem Nawarą – benedyktynem, opiekunem Ośrodka Medytacji Chrześcijańskiej w Lubiniu

 

Joanna Bielska-Krawczyk: Jako spadkobierca Jana Berezy sprawuje Ojciec opiekę nad tym nurtem współczesnej duchowości w Polsce, który określany jest mianem medytacji chrześcijańskiej. Pozwala to utrzymać kontakt z wieloma grupami modlitewnymi rozsianymi po całym kraju, a związanymi z Lubiniem. Dzięki temu może Ojciec zdać sobie sprawę z tego, że zainteresowanie takimi praktykami rośnie. W czasach Jana Berezy istniała przecież zaledwie jedna kilkunastoosobowa grupka. A teraz jaka jest statystyka?

Maksymilian Nawara: Zwykle ponad sto osób (do stu sześćdziesięciu) na miesiąc przybywających na sesje medytacyjne do Lubinia z różnych części kraju i ponad tysiąc osób na naszej liście mailingowej zainteresowanych tym tematem – regularnie przyjeżdżających lub próbujących przyjechać.

 

Joanna Bielska-Krawczyk: Co nie jest takie proste. Na każdy termin jest mnóstwo chętnych.

Maksymilian Nawara: To prawda.

 

Joanna Bielska-Krawczyk: Mamy więc sytuację nieco paradoksalną. Okazuje się bowiem, że w czasach postępującej ateizacji społeczeństwa jednocześnie wzrasta liczba osób świeckich zainteresowanych tak wysublimowanym aspektem religijności jak kontemplacja. Jak tłumaczyć współwystępowanie tych dwóch tendencji? 

Maksymilian Nawara: Ateizacja wynika z pewnego zniechęcenia tym, że w praktyce religijnej zredukowano Boga i doświadczenie duchowe do wymiaru obrzędowo-moralnego, który niejednokrotnie nie jest w stanie zaspokoić głodu ducha. Oczywiście istnieje sporo osób – zarówno wierzących, jak i niewierzących – które w ogóle nigdy nie zadają sobie pytań o Boga, o nasze przeznaczenie, o sens, i tylko trzymają się jakiejś rutyny, odruchowo trwają w pewnym trybie postępowania. Jednakże ludzie myślący szukają czegoś, co jest głębsze. Niekiedy chodzi o odpowiedzi na wyżej wymienione, a także i inne pytania, ale od pewnego momentu nawet nie idzie już o odpowiedzi, lecz zwyczajnie o możliwość pobycia z Bogiem. Powtarza to wiele osób przybywających do Lubinia. I tu pojawia się problem, bo jak to zrobić? Większość ludzi na przykład nie potrafi się odnaleźć w ciszy. Z jednej strony wyraża ona jakąś wielką tęsknotę, ale z drugiej strony niejednokrotnie człowiek nie wie, co ze sobą zrobić, gdy się w niej zanurza. To samo dotyczy modlitwy. Mamy potrzebę modlitwy głębi, ale często nie wiemy, jak się w tej przestrzeni wewnętrznej odnaleźć, bo są tam wszystkie nasze splątane emocje, myśli, jakiś chaos, jakieś napięcia. Dlatego pojawia się potrzeba istnienia grup medytacyjnych i takich miejsc jak Lubiń, gdzie można się nauczyć być w ciszy. 

 

Joanna Bielska-Krawczyk: A przecież człowiek żyjący w chaosie i hałasie świata współczesnego potrzebuje bardzo dużo ciszy, łaknie jej. Ale czy w związku z tym nie może się stać tak, że gdy spodoba mu się ta cisza medytacji, to Kościół przestanie mu już być do czegokolwiek potrzebny? Może właśnie tego obawiają się niektórzy przedstawiciele Kościoła atakujący medytację? 

Maksymilian Nawara: Dzieje się raczej odwrotnie. Ludzie, którzy doświadczyli modlitwy wewnętrznej, nawet jeśli wcześniej byli zbuntowani przeciwko Kościołowi obrzędowemu, po jakimś czasie praktykowania medytacji wracają do obrzędów, ale traktują je już inaczej, inaczej je przeżywają. Obrzędy przestają być dla nich puste. 

 

Joanna Bielska-Krawczyk: Czyli medytacja może być też początkiem innego uczestniczenia w liturgii, pozwala nam niejako zacząć od nowa?

Maksymilian Nawara: Niekiedy tak. Ponad wszystko jednak trzeba podkreślić, że metoda medytacji chrześcijańskiej jest w gruncie rzeczy pełna prostoty i także tą prostotą przyciąga. 

 

Joanna Bielska-Krawczyk: Jednych przyciąga, ale innych odpycha, a w każdym razie niepokoi… 

Maksymilian Nawara: Jak z każdą praktyką duchową, także i z tą wiąże się wiele wyobrażeń, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Jedni, słysząc słowo „medytacja”, dostają nerwicy albo alergii, a inni z kolei wyobrażają sobie, że jest to może jakaś droga na skróty do niezwykłości – do jakichś ekstaz czy lewitacji. Jedni i drudzy powinni spotkać się z tym zagadnieniem w praktyce, bo praktyka stawia nas przed prawdą o tym zjawisku. A prawda o medytacji jest taka, że jest ona prosta, ale właśnie ta prostota okazuje się w niej najtrudniejsza. 

 

Joanna Bielska-Krawczyk: Prostota zawiera w sobie coś szlachetnego. Ale czy jednocześnie praktyki tego typu nie są trochę sztuką dla sztuki? 

Maksymilian Nawara: No właśnie nie, bo to, co jest najważniejsze w regularnie praktykowanej medytacji, to to, że ona przekłada się na życie. W religijności rozumianej jedynie obrzędowo-moralistycznie modlitwa pozostaje żmudnym obowiązkiem, który nie jest w stanie człowieka zasilić, nie potrafi mu dać odpoczynku – a medytacja daje takie odpocznienie w duchu i jako taka może dodać sił do dalszej drogi duchowej, w tym także do realizacji owych postulatów religii pojmowanej jako system moralny. 

(…)

Maksymilian Nawara: W pierwszej kolejności medytacja daje szansę na spotkanie się ze sobą samym. To błędne koło, o którym Pani mówi, wynika z tego, że nie ma się kontaktu z samym sobą. A w tej ciszy medytacji…

 

Joanna Bielska-Krawczyk: … nie zagłuszanej pięknymi słówkami, koncepcjami teologicznymi ani licznymi „petycjami” do Boga, do których najczęściej sprowadza się modlitwa… 

Maksymilian Nawara: … w tej ciszy medytacji ja spotykam się z samym sobą, niejednokrotnie takim, jakiego siebie nie akceptuję. Medytacja sprawia, że musimy się skonfrontować z własnym życiem. Kiedyś napisałem o tym tekst zatytułowany Moje życie zawsze ze mną. 

 

Joanna Bielska-Krawczyk: Mówimy więc o samopoznaniu, które jest przecież od zawsze podstawą życia monastycznego.

Maksymilian Nawara: W tradycji benedyktyńskiej nazywa się to mianem habitare secum, czyli zamieszkania ze sobą samym. A konsekwencje takiego zamieszkania ze sobą samym są poważne. Kiedyś przyszedł do mnie człowiek, który rozpoczął praktykować medytację, i powiedział mi: „Proszę ojca, teraz, gdy zacząłem medytować, jest ze mną gorzej, niż było, zanim postanowiłem medytować. Widzę, że jestem człowiekiem, z którym nie da się żyć – jestem niecierpliwy, nie pozwalam skończyć zdania, zawsze stawiam na swoim, trzaskam drzwiami, jestem upierdliwy… Przecież z kimś takim nie da się wytrzymać”. Na co ja odpowiedziałem: „To jest właśnie ważny owoc medytacji, bo wcześniej wszyscy inni doświadczali ciebie takiego, byli tego świadomi, a ty nie. Teraz to ty zaczynasz być tego świadom”. I ta świadomość już jest początkiem zmian. Starzec Jan z Wałaamu mówi: „W tym momencie sam zaczynasz zauważać, co jest dla ciebie nieużyteczne”. I to już nie jest wobec człowieka zewnętrzne. Zmiana postępowania nie wynika wówczas z tego, że zaciskamy zęby i próbujemy się dostosować do wymagań otoczenia, kodeksów etc., ale staje się konsekwencją samowiedzy i wewnętrznego spotkania z Bogiem. Jak mówi Grzegorz z Synaju, „medytacja prowadzi do tego, że człowiek odzwyczaja się od błądzenia”. Nasz umysł, kiedy podporządkuje się Bogu, zaczyna sam się porządkować, a to ma realny wpływ na całe nasze życie. Oczywiście jeśli ktoś medytuje od czasu do czasu, to wpływ ten jest niewielki, ale jeśli jest to moją stałą praktyką, to staje się moim stylem życia i w konsekwencji zmienia to życie. 

(…)

Joanna Bielska-Krawczyk: Pojawiają się i wśród niektórych księży, i w pewnych kręgach wiernych świeckich jakiegoś rodzaju lęki – na przykład przed tym, że takie praktyki jak medytacja chrześcijańska mogą prowadzić, dajmy na to, do przejścia na buddyzm (ponieważ jest to medytacja, a słowo to kojarzy się wielu wyłącznie z religiami Dalekiego Wschodu). Pokutują takie wyobrażenia, chociaż biografie założycieli tego nurtu duchowości współczesnej – zarówno Johna Maina, jak i Jana Berezy – przeczą temu i pokazują raczej odwrotną prawidłowość. Obydwaj duchowni przecież właśnie dzięki poznaniu duchowości Dalekiego Wschodu odkryli głębie własnej, chrześcijańskiej religii, a to skłoniło ich do wstąpienia do zakonu benedyktynów. To jednak nie uspokaja niektórych ludzi. Niepokojący dla nich bywa też fakt, że mistrzowie medytacji chrześcijańskiej tak mocno zaangażowani są w dialog międzyreligijny. I chociaż może się to wydawać dziwne, że po Soborze Watykańskim II trzeba ludzi przekonywać do tego dialogu, to niestety ostatnio widać, że potrzeba ta staje się coraz bardziej paląca. Jak pokazać niezbędność i wartość dialogu międzyreligijnego? 

Maksymilian Nawara: To jest bardzo trudne. Ja nad tym pracuję już od wielu lat. Niestety musimy w tym względzie zmagać się z ogromnymi pokładami ignorancji, niezrozumienia, a często nawet braku chęci do zrozumienia przy jednoczesnej chęci do potępiania z góry, bez podjęcia choćby próby poznania. I co gorsza – pojawiają się wtedy jakieś absurdalne zarzuty wysuwane w imię nie wiadomo jakiej pseudopoprawności religijnej. Zaczyna się żenujące generalizowanie, na przykład pod hasłem „joga jest niebezpieczna”, gdy tymczasem pojęcie jogi jest bardzo złożone i występują w niej rzeczy tak niemal tożsame z chrześcijaństwem, jak i te bardzo od niego odległe. Studiując w Indiach i wielokrotnie tam przebywając, widziałem różne rzeczy, w tym takie, na które sam nigdy bym się nie zgodził, które są mi całkowicie obce. Nie odważyłbym się jednak dokonywać żadnych uogólnień i wystawiać radykalnych ocen. Poza tym są pewne zjawiska o dużym stopniu uniwersalności, które po prostu występują w różnych religiach, wytwarzając jakąś naturalną bliskość między nimi. Dobrym przykładem jest tutaj stosowanie chociażby sznurów modlitewnych, praktykowane zarówno w katolicyzmie, jak i w prawosławiu (czotki), buddyzmie, islamie, hinduizmie… 

 

Joanna Bielska-Krawczyk: Na dodatek przywędrowały one do Europy właśnie z zewnątrz, przywiezione przez krzyżowców, którzy widzieli w Palestynie muzułmanów modlących się na sznurach modlitewnych. Dobrze by było zatem, żeby ci, którzy strasznie boją się jakichś wpływów na przykład buddyzmu, obecnych w sposobie modlenia się medytacją chrześcijańską (chodzi tu o pozycję ciała), mieli też świadomość, że różaniec, który obecnie wydaje się tak oczywiście i bezdyskusyjnie chrześcijański, przywędrował do nas (konkretnie jego materialna forma przywędrowała) z islamu. Synkretyczność jest wpisana w historie religii, a już w historię chrześcijaństwa z pewnością od samego początku. 

Maksymilian Nawara: Dlatego tak ważnym zadaniem jest walka z ignorancją. 

 

Joanna Bielska-Krawczyk: Dialog międzyreligijny sprzyja między innymi pokonywaniu owej ignorancji. Dzięki niemu uczymy się o innych, dowiadujemy więcej o sobie i możemy ewentualnie uczyć się od siebie nawzajem. Ale właśnie dlatego, że może on prowadzić do nabywania przez daną religię jakichś elementów pochodzących z innej, pojawia się pytanie, co odróżnia zdrowy dialog międzyreligijny od poczwarek synkretyzmu newage’owego. Gdzie przebiega ta granica? Do jakiego stopnia możemy się uczyć od innych religii, a czego już robić nie powinniśmy, jeśli nie chcemy wyjść poza granice chrześcijaństwa? 

Maksymilian Nawara: Przede wszystkim tę granicę wyznacza odpowiedź na pytanie: „Po co?”. Po co coś zapożyczam? Dlaczego? Do czego ma mi to służyć? Bo jeśli to wynika z potrzeby jakiejś egzotyki, ciekawostek i urozmaicenia, to jest to newage’owe, ale jeśli coś ma służyć pogłębieniu mojej własnej religijności w zgodzie z duchem mojej religii, to jest to jak najbardziej pozytywne. Chodzi tu zatem o to, po co i jak wykorzystuję elementy pochodzące z innych religii. Nie bez kozery po Soborze Watykańskim II właśnie benedyktyni zostali poproszeni o to, by zająć się dialogiem międzyreligijnym…

 

Joanna Bielska-Krawczyk: I kameduli także…

Maksymilian Nawara: Tak, bo oba te zakony mają tę samą regułę. Chodzi o to, że w dialog taki powinni wchodzić ci, którzy są dobrze osadzeni we własnej tradycji. Wówczas może on być owocny. Trzeba mieć też świadomość tego, co jest możliwe w kontakcie między wyznawcami dwóch różnych religii, a co nie. Z wyznawcami buddyzmu, na przykład, możemy razem siedzieć w ciszy, możemy rozmawiać o doświadczeniach duchowych, spotykać się, przyjaźnić, szanować wzajemnie, ale uczestniczyć w obrzędach religijnych – już nie, bo ta przestrzeń kultu jest zarezerwowana dla wyznawców. Lama Rinczen, przedstawiciel buddyzmu tybetańskiego w Polsce, odwiedza nas w Lubiniu od lat wraz ze swoimi mnichami. Razem medytujemy, ale nigdy nie braliśmy wzajemnie udziału w swoich nabożeństwach – ani ja w jego, ani on w moich. Natomiast w wymianie doświadczeń duchowych, w rozmowach na ten temat nie ma nic złego. Dziwią mnie lęki, jakich doświadczają niektórzy chrześcijanie, gdy przychodzi im spotkać się na przykład z buddystą, z jakimś lamą, bo co niby ten lama może im zrobić? Zabierze Pana Jezusa z ich serc? To są nieracjonalne obawy. Jeśli boję się takiego spotkania, to w gruncie rzeczy oznacza, że podświadomie podejrzewam, że ten „inny” może ma coś, co jest wartościowsze od tego, co ja mam – coś, co może mnie przekonać do jego religii. Takie obawy są więc świadectwem słabości naszej wiary. 


Rozmowa jest fragmentem książki “Wiara w czasach niewiary”

Oceń treść:
;