Imieniny: Alberta, Janusza, Konrada

Wydarzenia: Światowy Dzień Telewizji

Wywiady

Z Aleksandrem Dobą rozmawia Łukasz Kaźmierczak



Ależ ma Pan silny uścisk dłoni… Kajaki?

– Nie, to nie tylko dzięki kajakom. Ja przez całe życie byłem aktywny i ciekawy świata, zajmowałem się turystyką rowerową, turystyką pieszą nizinną, turystyką pieszą górską, żeglarstwem, szybownictwem, spadochroniarstwem, a kajaki pojawiły się dopiero później.

No właśnie, kiedy?

– Po raz pierwszy na spływie kajakowym byłem w 1980 r., kilka lat po tym, gdy przeprowadziłem się do Polic. Kolega z biura konstrukcyjnego Zakładów Chemicznych Police, gdzie pracowałem przez większą część życia, rozkładał na desce mapy i pływał palcem po papierze. W ten sposób dałem się skusić na pierwszy spływ kajakowy po wspaniałej rzece Drawie, która po dziś dzień pozostaje moją ulubioną. Kajakowanie po Drawieńskim Parku Narodowym polecam wszystkim. Cudowne przeżycie. No a potem wpadłem w te kajaki na dobre.

Kajak daje wolność?

– Spójrzmy na to przez pryzmat Polski, tak żeby było bardziej namacalnie. Kiedyś w naszym kraju było 49. województw. Ja pływałem w 48 z nich. Nie kajakowałem jedynie po miejskim łódzkim, podówczas najmniejszym i bardzo zanieczyszczonym. System rzek i jezior w Polsce, podobnie jak w Europie, pozwala na niemal nieograniczone podróżowanie.  Praktycznie z każdego województwa różnymi wodami mogę dopłynąć aż tutaj, do Polic. Dla mnie najciekawsze jest właśnie pływanie polskimi rzekami, które są w większości dzikie, nieuregulowane, odwrotnie niż za naszą zachodnią granicą. W Niemczech płynie się prostym kanałem, nie ma tam przeszkód, brzegi są umocnione, trochę to momentami nudnawe. Dlatego niemieccy kajakarze chętniej przyjeżdżają do nas.

Podobno ma Pan największy kajakowy kilometraż spośród wszystkich Polaków?

– To prawda, mam w tej chwili na liczniku 94 tys. kilometrów przepłyniętych na kajakach.
Z perspektywy kajaka poznawałem Polskę, a potem świat. Ukoronowaniem tych moich podróży jest oczywiście Atlantyk.

Uparł  się Pan na ten Atlantyk niesamowicie.

– Przepłynąłem go w sumie cztery razy: dwa razy jachtem, dwa razy kajakiem. Przede mną zrobiło to trzech kajakarzy, ale wszyscy moi poprzednicy startowali z wysp i lądowali na wyspach, co automatycznie skraca dystans. Więc żeby mi ktoś potem nie mówił, że „prawie” przepłynąłem Atlantyk, jako pierwszy człowiek w historii zrobiłem to z kontynentu na kontynent i na dodatek wyłącznie siłą własnych mięśni.

I to Panu nie wystarczyło?

– Nie wystarczyło. Zacząłem się szturchać: poszedłeś na łatwiznę, przepłynąłeś ocean w najwęższym miejscu. A stąd był już tylko krok do ambitniejszego celu: przepłynięcia w miejscu najszerszym.

Ale tego nie można zrobić ot tak na hurra. Już po pierwszej wyprawie ludzie mówili: gratuluję Olek, że Ci się tak udało przepłynąć Atlantyk. A ja zaprzeczałem: Nie, mi się nie udało. Wtedy była zawsze konfuzja i pytanie: „No jak to, nie przepłynąłeś?”. Wyjaśniałem: „Owszem, przepłynąłem, ale ja zrealizowałem dobrze przygotowaną wyprawę. Nie liczyłem na to, że mi się uda. Bo to jest tak jak ze słynnym prawem Murphy’ego: jeśli liczy się, że coś się uda, to się na pewno nie uda”.

Żadnej kawaleryjskiej szarży?

– W żadnym wypadku. To musi być dobrze, wszechstronnie przygotowana wyprawa, a żywioł i tak sprawi niespodzianki. Ale to, co można przewidzieć, staram się zawczasu zrobić. Próbowałem więc ten Atlantyk rozeznać, posiłkując się głównie literaturą z zasobów bibliotecznych Akademii Morskiej w Szczecinie oraz rozmowami z żeglarzami. Bo to oni są najbliżej wody. Próbowałem wysondować, co najgorszego może mnie tam spotkać, jak wyglądają sztormy, jak wygląda strefa konwergencji wiatrów itp. A i tak nie obyło się bez bolesnych wpadek.

Wpadek?

– Podczas pierwszej atlantyckiej wyprawy nie zabrałem takich specjalnych krążków na drążek wiosła, które zabezpieczają dłoń kajakarza przed spływaniem wody morskiej. To był mój najpoważniejszy błąd, a czasem właśnie taki drobiazg  może zadecydować o końcowym niepowodzeniu. Pokazywałem potem fotografie tych rąk, poranionych, spracowanych wiosłowaniem, mówiąc do słuchaczy: wyobraźcie sobie jak na te rany polejecie słoną wodę… Głupi, szkolny błąd, przez który potem niepotrzebnie cierpiałem.
 
Kiedy pierwszy raz pomyślał Pan o Wielkiej Wodzie?

– Tak naprawdę to nie ja wpadłem na ten pomysł. W 2004 r. zgłosił się do mnie nieznany mi zupełnie człowiek, Paweł Napierała z Zielonej Góry, pracownik Katedry Filozofii tamtejszego uniwersytetu. A ja inżynier mechanik… Ale okazuje się, że siła przekonywania argumentów filozofa potrafiła tak zakręcić w inżynierskiej głowie, że zaszczepił mi ideę przepłynięcia Atlantyku.

Najpierw próbowaliśmy wyruszyć razem z Ghany. To był jego pomysł, jego wyprawa, nie byliśmy wtedy do końca dobrze przygotowani, w konsekwencji spędziliśmy na oceanie tylko 42 godziny. Ale to już było takie pierwsze poważne rozeznanie. Mówiono mi później: wyprawa nieudana. Zaprzeczałem: wyprawa udana, tylko cel nieosiągnięty.

A potem było już solo…

– Zacząłem od tego, że w moim zakładowym biurze projektów zrobiłem szkic tego, jak ja sobie wyobrażam specjalnie dla mnie zbudowany kajak. I zacząłem szukać producenta. W końcu trafiłem do pana Andrzeja Armińskiego w Szczecinie, który buduje jachty oceaniczne. I on podjął się zbudowania kajaka, w którym mógłbym bezpiecznie przepłynąć Atlantyk.

Bo to nie jest taka typowa kajakowa łupinka.

– Och, nie, nie. Ma długość siedmiu metrów i szerokość metra. Takich kajaków normalnie się nie robi. „Olo” już na starcie musiał być większy, z dużymi komorami bagażowymi na jedzenie i wyposażenie – przecież liczyłem wyprawę na kilka miesięcy. No i miał dwie bardzo ważne właściwości. Pierwsza i najważniejsza: był niezatapialny.

Jak to udało się osiągnąć?

– Kajak został na dziobie i na rufie wypełniony materiałem lekkim, sztywnym i nienasiąkającym wodą. Gdyby nawet pootwierać wszystkie włazy – do kabiny i do komór bagażowych, zalać kajak całkowicie wodą i podziurawić go w wielu miejscach, to on i tak by wypłynął. Nawet po przecięciu na pół każda połówka pływałaby osobno.

Całość wygląda rzeczywiście nietypowo, taki „kajak nie kajak”.

– I to wiąże się z jego drugą cechą: on nie jest w stanie pływać do góry dnem. Klasyczny kajak może się obrócić do góry dnem i tak już pozostać. Normalnie w takich sytuacjach radzę sobie, wykonując tzw. eskimoskę – bez wychodzenia z kajaka robię obrót głową pod wodą, wstaję i płynę sobie dalej. Na oceanicznym kajaku – dużym, ciężkim, ważącym z bagażem około 600 kg – jest to już niemożliwe. On musi sam wstawać. Fale mogą go obrócić do góry dnem, ale dzięki specjalnej konstrukcji od razu musi się on obrócić do pionu.

Termin wyprawy też chyba wybrał Pan nieprzypadkowo?

– Oczywiście, że nieprzypadkowo, bo na Atlantyku przez pół roku jest sezon huraganów.
Trzeba było wstrzelić się w odpowiednią pogodę. Podczas pierwszej wyprawy  wystartowałem 26 października 2010 r. ze stolicy Senegalu, Dakaru, i po 99 dobach wylądowałem w Ameryce Południowej, w brazylijskiej miejscowości Acarau. W linii prostej to jest blisko 3200 km, ale  ja na skutek działań nie zawsze korzystnych prądów i wiatrów przepłynąłem o około 2,5 tys. km więcej.

Tak wielka jest siła oceanu?

– Tym większa, że  miałem tam do czynienia z najbardziej kapryśnym i nieprzewidywalnym prądem na świecie, czyli północno-równikowym prądem wstecznym. Dał mi on trochę w kość. Ale w końcu udało się: jedzenia nie zabrakło, wody nie zabrakło, no i chęci dopłynięcia też nie. No i w dzięki temu w tej 99 dobie mogłem krzyknąć: Ameryka!

Ocean to towarzysz, przeciwnik, sojusznik?

– Wolałbym, żeby to był sojusznik. Często dziennikarze piszą, że ja „pokonałem Atlantyk”. Wtedy protestuję: ja tylko przepłynąłem ocean, nie dając się pokonać. Na różnych prelekcjach powtarzam zresztą słowa sir Ernesta Shackletona, badacza rejonów polarnych: „Woda to jest żywioł, którego nie zwycięży się nigdy, można być jedynie niepokonanym”.  

Pan czerpie z tego olbrzymią przyjemność.

– To, co dla niektórych jest barierą, ten ogromny lęk przed nieznanym, przed potencjalnymi przeszkodami i niebezpieczeństwami, stanowi dla mnie właśnie magnes, przyciąga mnie ogromnie. Patrzę na mapę i myślę: „Tam nie byłem, nie znam tego kraju, przyrody, ludzi – no to już, w drogę”. Pociąga mnie takie wyzwanie: „Jak ja sobie poradzę, jak się zachowam, będąc przez kilka miesięcy zupełnie sam, zdany na siebie, taka malutka kropeczka na wielkiej wodzie”. Kiedyś ludzie, żeby się wyciszyć, wsłuchać w samego siebie, udawali się do pustelni. Dla mnie taką czasową pustelnią był właśnie ocean.

Niektórych to może wręcz przerażać.

– Owszem, fizycznie byłem sam na wielkim oceanie, ale w zasadzie nie czułem się samotny: miałem łączność, miałem telefony satelitarne, mogłem rozmawiać z najbliższymi, wysyłać i odbierać SMS-y. Poza tym wszyscy wiedzieli, że mam przy sobie taki duży akumulator na pozytywną energię, a do kompletu wielką antenę czynną przez 24 godziny na dobę. Jak to działa? Ano wystarczy sobie dobrze pomyśleć, a ja ładuję tą dobrą energią akumulator. Dzięki temu nie muszę korzystać z mniejszego akumulatora na „energię ujemną”, który włącza się na okoliczność różnych przeciwności.

I w tym zawiera się także odpowiedź na pytanie, czy ja miałem w czasie wyprawy jakiś kryzys – nie! Energia dodatnia była u mnie zawsze wyższa niż ta ujemna. Nawet kiedy zdarzały się sztormy, awarie, a nawet wielodniowa utrata łączności, nie miałem ani jednej chwili zwątpienia.

Nic? Zupełnie nic?

– Naprawdę, ani razu. Kiedy mój przyjaciel ze Stanów Zjednoczonych Piotr Chmieliński przyleciał w ubiegłym roku na Bermudy, wiedząc już, że mam awarię steru i muszę tam awaryjnie dopłynąć, myślał, że to będzie koniec mojej eskapady. Byłem już na lądzie, bezpieczny, wśród ludzi, po 142 dobach na oceanie – na dodatek ze świadomością, że przede mną jeszcze nikt nigdy tak długo nie podróżował bez przerwy w kajaku. I zdumiał się, widząc moją determinację i słysząc, że ja tylko chcę naprawić ster i zaraz płynąć dalej. Dla niego było to kompletnie niezrozumiałe. A ja przecież miałem określony cel.  

Myślał Pan: za jakie grzechy muszę siedzieć na tych rajskich Bermudach?

– (śmiech) Tak było. Bermudy są piękne, spędziłem tam miesiąc, ale byłem tak naładowany pozytywną energią, że nawet to nie było mnie w stanie odwieść od celu. To pozytywne naładowanie jest chyba kluczowe dla powodzenie każdej wyprawy.

Jak wyglądała typowa oceaniczna doba Aleksandra Doby?

– Bardzo nieregularnie. Ja nie jestem Niemcem, żeby wyznaczyć sobie 50 minut wiosłowania i 10 minut przerwy. Raczej wsłuchiwałem się w swój organizm, jeśli mi się chciało,  wiosłowałem dłużej, jeśli nie, to chwilę odpoczywałem, robiłem coś innego. Często wstawałem, wykonywałem gimnastykę, głównie przysiady, bo przy kajakowaniu nogi nie pracują.

Jak to gimnastykę? Na kajaku?

– W przeciwieństwie do typowego kajaka morskiego, tutaj mogłem wyjść i pełzać na czworakach, nałożywszy uprzednio na siebie uprząż żeglarską, do której przywiązywałem jeden koniec liny, a drugi koniec do kajaka. Zresztą wszystko właściwie musiałem przywiązywać, żeby mi nie poodpływało, nawet miski, do których nabierałem wody, bo nie kąpałem się na zewnątrz ze względu na zagrożenie atakiem ze strony rekinów.

Można wypocząć w takich warunkach?

– Czasami, kiedy fale są łagodne, regularne, kołyszące, to sen jest niezwykle miły, ale to tylko chwila, bo potem przychodzi znienacka silniejsza fala i wtedy walnie, szturchnie i  momentalnie wybija ze snu. Z kolei w czasie sztormów – a najdłuższy z nich trzymał mnie trzy doby – nie ma możliwości spania, co najwyżej jakaś próba drzemki. Generalnie odczuwałem ciągły niedosyt snu, spałem na raty, najdłużej chyba ze trzy godziny ciągiem, w sumie na dobę ok. 5–6 godzin. Z początku w pozycji embrionalnej, skulony, ale kiedy już wyjadłem trochę zapasów, to stopniowo byłem w stanie położyć się w kabinie nawet na plecach.

Ulubione godziny rejsu?

– Noc. Już nie było tak upalnie, robiło się przyjemnie, wyłączałem wówczas lampę nawigacyjną i obserwowałem gwiazdy – taki dodatkowy bonusowy przewodnik oprócz GPS-u i busoli magnetycznej.

Którejś nocy gapię się na te gwiazdy i w pewnym momencie czuję, że w coś uderzam sterem. Ale w co ja mogłem uderzyć? Pode mną przecież kilka kilometrów wody. Ale kiedy poczułem drugie uderzenie, myślę sobie: „To nie ja w coś, ale coś we mnie walnęło”. Włączam światła, siadam w kokpicie z wiosłem w ręku i obserwuję wodę. I nagle widzę trzyipółmetrowego rekina. Myślę sobie: „Skoro ty mnie stuknąłeś, no to ja ciebie też <<bach>> tym wiosłem. Ale po kilkudziesięciu sekundach znowu płynie, więc ja mu mocniej. Tak na wszelki wypadek. Remis. Rekin stuknął mnie dwa razy, ja mu dwa razy oddałem. Byliśmy kwita. Więcej mnie nie niepokoił”.

Widziałem film z Pańskiego przybicia do Ameryki. Robi wrażenie…

– Ciekawie było zwłaszcza na tych Bermudach, kiedy po 142 dobach musiałem wypełznąć na ląd. Przyjechały specjalnie dwie panie z urzędu celnego, żeby zrobić mi odprawę paszportową. Dopłynąłem o świcie po ciężkiej nocy, w czasie której walczyłem z silnymi wiatrami i groziło mi rozbicie się na rafach. Piotr Chmieliński nakręcił ten moment: wypełzam na beton, chcę się podnieść, a czuję, że ten beton się chwieje… Na szczęście panie celniczki mnie podtrzymały. A ja im tylko powiedziałem: broni nie mam, narkotyków nie mam, alkohol cały wypiłem. I trochę mnie kiwa (śmiech). Tak naprawdę jednak nogi były kompletnie odzwyczajone od chodzenia.

Teraz zamienił Pan ocean z powrotem na małe mieszkanie. Jest ciężko?

– Cóż, ostatnimi czasy nie było mnie w domu dość długo: w czasie pierwszej wyprawy rok i jeden dzień, teraz trochę krócej, przeszło pół roku. A ja wbrew pozorom nie jestem typem samotnika, mam cudowną rodzinę, tę samą żonę od 39 lat, dwóch synów, dwie kochane wnuczki. I jedynie one mają pozwolenie targać mnie za brodę, skakać po głowie, łazić po mnie i kulać się ze mną po podłodze. Kiedy więc spytali moją starszą, niespełna 6-letnią wnuczkę o jej marzenia, odpowiedziała: „Chcę, żeby dziadek już więcej nie pływał, tylko żeby się z nami bawił”. Oj, czuję w tym trochę krecią robotę mojej żony (śmiech).

I co teraz?!

– No niestety, już wcześniej zadeklarowałem, że chciałbym podjąć próbę przepłynięcia Atlantyku trasą równie długą jak ta ostatnia, ale trudniejszą, bo bardziej na północ, z kontynentalnej części Nowego Jorku aż do Europy. Dlaczego będzie to trudniejsze? Bo wody tam są o wiele zimniejsze i bliżej jest do centrów sztormów. One będą tam częstsze i silniejsze. To jest więc kolejne podniesienie poprzeczki. Ale się uda. Wiem, że będzie dobrze. Jestem przecież urodzonym optymistą.

Aleksander Doba (ur. 1946 r.) –  podróżnik, kajakarz, żeglarz, nazywany 68-years Young (68-letnim Młodzieniaszkiem). Jako pierwszy człowiek w historii samotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki z kontynentu na kontynent wyłącznie dzięki sile mięśni. Wyczyn ten powtórzył dwa lata później. Ma na swoim koncie dziesiątki wypraw żeglarskich i kajakowych. Opłynął samotnie kajakiem m.in. Morze Bałtyckie i Bajkał. Jako pierwszy kajakarz przepłynął całą Wisłę. Kilka tygodni temu głosami przeszło pół miliona czytelników został wybrany na Podróżnika Roku amerykańskiej edycji „National Geographic”. Odznaczony przez prezydenta RP 6 lutego 2015 r. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Źródło:
;