Wywiady
Pan Bóg działa cicho i spokojnie
Z s. Joanną Grodzicką OCD z Karmelu Matki Bożej Nieustającej Pomocy i św. Józefa w Łasinie rozmawia Monika Lipińska.
Czy kiedykolwiek miała Siostra przeczucie, że jej udziałem stanie się nadzwyczajna łaska - uzdrowienie?
Nigdy. Nawet chwilę przed tym, kiedy to nastąpiło.
Stwardnienie rozsiane - tak brzmiała pierwsza diagnoza. Jak wyglądało życie z SM?
Choroba skazała mnie na wózek i rentę inwalidzką, prowadziłam jednak mocno aktywne życie. Mieszkałam wówczas w Warszawie, dokąd po maturze wyruszyłam z rodzinnego Torunia na studia. Pomagali mi przyjaciele i znajomi. Działałam m.in. w środowiskach osób z różnymi niepełnosprawnościami, także w Polskim Towarzystwie Stwardnienia Rozsianego. Pewnego dnia nastąpił moment załamania stanu zdrowia i z powodu trudności z oddychaniem trafiłam na neurologiczną erkę. Pół roku leżenia w szpitalu nie przyniosło poprawy, wymagałam pomocy 24 godziny na dobę. Musiałam wrócić do Torunia, gdzie zajęli się mną rodzice. Trzy i pół roku spędziłam leżąc w łóżku. We wszystkim byłam zależna od innych. W ostatnich latach choroby wykluczono SM. Zdiagnozowano inne, również nieuleczalne schorzenie - uwarunkowany genetycznie zespół, który objawiał się czterokończynowym porażeniem odrdzeniowym.
Jak to się stało, że została Siostra objęta modlitwą za przyczyną sługi Bożego ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego?
Kiedy po przeprowadzce szukałam systematycznej duchowej opieki, znalazłam ją w toruńskim seminarium duchownym, którego patronem jest ks. Frelichowski. Ówczesny ojciec duchowny WSD, a obecnie biskup pomocniczy diecezji toruńskiej ks. Józef Szamocki spowiadał mnie, w niedzielę sprawował w moim domu Mszę św., a klerycy codziennie przychodzili do mnie z Komunią św. W czwartki miałam możliwość godzinnej adoracji Najświętszego Sakramentu.
W programie pielgrzymki Jana Pawła II do Polski zaplanowanej na czerwiec 1999 r. była wizyta w Toruniu. Zrodziło się wówczas wielkie pragnienie, żeby ks. S.W. Frelichowski był beatyfikowany w Toruniu, a nie w Warszawie, w grupie 108 męczenników II wojny światowej. W WSD podjęto decyzję o odprawieniu nowenny w tej intencji oraz dołączeniu do niej prośby o moje zdrowie.
W jaki sposób nastąpiło uzdrowienie?
Bardzo zwyczajnie. Słowo cud kojarzy nam się ze spektakularnym wydarzeniem. Tymczasem Pan Bóg cicho i spokojnie działa w naszych sercach, sprawiając wielkie cuda miłości, których doświadczamy codziennie. To był jeden z takich cudów. Trzeciego dnia nowenny, rozpoczętej 8 grudnia 1998 r., przed południem wyspowiadałam się i przyjęłam Pana Jezusa w Komunii św. Kiedy ks. Józef od nas wyszedł, mama mnie nakarmiła. Leżałam, odpoczywając po obiedzie, i w pewnym momencie przyszła myśl - łagodna, ale nieustępliwa - żeby poruszyć nogą. Przed chwilą mama przekładała mnie z boku na bok i byłam tak samo sztywna jak zawsze. Od trzech i pół roku z powodu silnej spastyczności nie byłam w stanie ani usiąść, ani zgiąć - choćby o kilka stopni - nóg w kolanach, czy oderwać głowy od poduszki. Przez jakieś pół godziny biłam się z myślami, w końcu postanowiłam: próbuję. Ku memu zdziwieniu okazało się, że bez problemu mogę kolanem dotknąć brody. Wyprostowałam nogę, potem zgięłam drugi raz. Wszystkie objawy choroby ustąpiły. Zawołałam mamę… Odmówiłyśmy wtedy Magnificat, mając świadomość, że wydarzyło się dotknięcie Bożej łaski. Po paru chwilach mama zadzwoniła do taty. Natychmiast wrócił z pracy.
Wielka radość?
Była. Ale spokojna, głęboka. Bez „ochów” i „achów”.
Czuła Siostra, że stało się to przez wstawiennictwo ks. Frelichowskiego?
Miałam i mam poczucie, że był pośrednikiem w tym dotknięciu. Wtedy pomyślałam, że trzeba się będzie z druhem Wickiem zaprzyjaźnić.
Co na to wszystko lekarze?
Ich reakcję można nazwać szokiem. Moi rodzice kilka razy odchodzili ze szpitali poinformowani, że kiedy wrócą, mogą zastać łóżko puste, ponieważ waży się, czy przeżyję. Wielu lekarzy widziało mnie i ratowało w sytuacjach zagrożenia życia. Kiedy jedna pani doktor, która określała siebie jako agnostyka, zobaczyła, że chodzę, powiedziała: „Nie muszę cię już badać”. Gdy zapytana, co zamierzam dalej, odpowiedziałam: „Chcę wstąpić do klasztoru”, stwierdziła, że po doświadczeniu takiej choroby i tego, co się teraz stało, rozumie taką decyzję.
Inny lekarz, badając mnie w gabinecie obok oiomu, gdzie trzy lata wcześniej z wielkim przejęciem ratował moje życie, bardzo chciał udowodnić, że żaden cud się nie zdarzył. Sprawdzał odruchy, pukając młotkiem neurologicznym z jakąś taką złością. W końcu powiedział: „Ze stanu, w jakim była pani przedtem, do tego - przejścia nie ma. Więc albo tamto było nieprawdą, albo to jest nieprawdą”. Odwrócił się i odszedł. Z perspektywy czasu wiem, że to on dał największe świadectwo tego, że ma do czynienia z czymś nadprzyrodzonym.
Bp J. Szamocki we wstępie do pierwszego wydania świadectwa Siostry zatytułowanego „Chromy, co wyskoczy jak jeleń…” napisał: „Święci i ludzie pomagają odkrywać tajemnice Bożego życia w nas i to, czego Bóg pragnie dokonać, żądając jednego: całkowitego zawierzenia”. Powołanie zakonne to konsekwencja uzdrowienia?
Myślę, że choroba i moment uzdrowienia były etapami drogi rozwoju powołania, które zrodziło się wiele lat wcześniej. Dokładnie pamiętam chwilę, gdy podczas adoracji Najświętszego Sakramentu, na której znalazłam się tzw. przypadkiem, poczułam „dotknięcie”, po którym pojawiła się myśl o wstąpieniu do zgromadzenia, koniecznie czynnego, ponieważ chciałam służyć Panu Bogu w oddaniu się człowiekowi. Nie był to jeszcze jednak moment wezwania do całkowitego oddania Mu swojego życia. Zamierzałam zrealizować ten zamysł po maturze, ale rodzice nalegali, bym najpierw skończyła studia. Po długich wojowaniach z sobą i z nimi zdecydowałam, że pójdę na studia. W ich trakcie pojawiła się choroba. Przez prawie 20 lat to pragnienie wstąpienia do zakonu nie ustępowało. Pan Bóg jakby złożył je w sercu, ale zamknął możliwość realizacji. Zmagałam się z tym w czasie choroby, kiedy już leżałam. Ks. Józef podsuwał mi różne lektury z duchowości karmelitańskiej, opowiadał o siostrach, które przybyły do diecezji toruńskiej z Karmelu w Kaliszu. W 1998 r. złożyłam śluby Świeckiego Zakonu Karmelitów Bosych.
Co odkryła Siostra dzięki chorobie?
Że największą i najbardziej skuteczną aktywnością człowieka jest modlitwa, dla której nie ma żadnych ograniczeń ani barier. Choroba może niemal wszystko człowiekowi odebrać. Można nie móc - tak po ludzku - nic zrobić, nawet ruszyć palcem, ale modlitwą jestem w stanie dotrzeć na krańce świata.
Cud nie był potrzebny do beatyfikacji ks. Frelichowskiego?
Można powiedzieć, że ks. Frelichowski zrobił to zupełnie bezinteresownie… Świętym nie zależy na tym, żeby ich wynoszono na ołtarze. Są oni potrzebni nam, Kościołowi zmagającemu się jeszcze w doczesności.
Potwierdzają zarazem siłę tego narzędzia, jakim jest modlitwa.
Przede wszystkim jednak siłę wiary. Zdarzyło się kilkakrotnie w latach choroby, że od ludzi m.in. związanych z ruchami charyzmatycznymi słyszałam: „jesteś chora, bo nie masz wiary”. Twierdzili, że pomodlą się nade mną i wyzdrowieję. Czułam się na siłę wyciągana z wózka. Były to chyba niezbyt szczęśliwe sytuacje mocnego uproszczenia. W momencie uzdrowienia nastąpiło coś odwrotnego: Pan Bóg mnie nie szarpał ani nie przymuszał, tylko delikatnie podpowiadał: „spróbuj ruszyć nogą; jeśli chcesz, możesz wstać”.
Do dzisiaj czuję się podniesiona wiarą innych: księży i kleryków z seminarium, sióstr w Karmelu, rodziny. Co ciekawe, Ewangelia w dniu rozpoczęcia nowenny mówiła o paralityku przyniesionym przez czterech przed Jezusa. Jest tam zdanie, na które nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi: „Jezus widząc ich wiarę rzekł do paralityka: «Synu, odpuszczają ci się twoje grzechy»”. W we fragmencie z Księgi Izajasza była mowa o chromym, co wyskoczy jak jeleń.
Kim jest dla Siostry bł. ks. S.W. Frelichowski?
Towarzyszem codzienności. Ciągle na nowo odkrywam jego towarzyszenie i przyjacielskie bycie blisko. Od tamtego czasu mam w sercu nieustanną nowennę. Modlę się do niego w różnych intencjach. Kiedy coś wydaje mi się bardzo trudne, nie do uniesienia, odwołanie się do niego czy wspomnienie jego drogi do świętości pokazuje mi właściwą proporcję rzeczy. Nie było tak trudnej czy po ludzku biorąc beznadziejnej sytuacji, której - będąc więźniem obozu koncentracyjnego - nie byłby w stanie w sobie i dla innych przerobić na dobro. Tak łatwo jest zagubić się w codzienności wśród rzeczy, które wydają nam się bardziej czy mniej ważne. W pracy nad sobą odpuszczamy sobie pewne sprawy, odkładając je „na później”. A to największy błąd na świecie. Bo to właśnie „teraz” jest tylko ta jedna jedyna chwila, kiedy mogę „stawiać fundamenty”, które pomogą mi przetrwać trudy i cierpienia mogące mnie w przyszłości dotknąć. Druh Wicek jest wielkim znakiem dla ludzi młodych, rozpoznających swoją drogę powołania, przygotowujących się do odpowiedzialności dorosłego życia. Jako harcerz pokazuje wartości, wśród których trzeba wzrastać od najmłodszych lat, by potem, w chwili próby, stanąć na wysokości zadania. Historia jego zaledwie 32-letniego życia pokazuje, że nie mamy czasu do stracenia w zmaganiu ze swoimi słabościami. Każda chwila jest ważna, jeśli nasze życie ma przynieść dobre owoce.
Dziękuję za rozmowę.