Imieniny: Rity, Katarzyny, Boguslawa

Wydarzenia: Dzień Solidarności Międzypokoleniowej

Świadkowie wiary

Portugalska przygoda życia. Światowe Dni Młodzieży w Lizbonie oczami uczestniczki z Archidiecezji Krakowskiej

młodzież fot. Julia Bujas

- Do Światowych Dni Młodzieży przygotowywałam się od dawna. Odkąd pamiętam, chciałam na nie pojechać. Odliczałam dni, które zostały do wyjazdu i w końcu nadszedł on - 25 lipca. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak wiele zmieni on w moim życiu wiary, a także w życiu prywatnym - dzieli się Julia, uczestniczka wydarzeń w Portugalii. 

 

Spełnione marzenie

Na lotnisko w Katowicach dojechaliśmy z moją grupą z Trzemeśni około 5.00 (z pewnymi przygodami). Podekscytowani tym, co nas czeka, równocześnie poznając się nawzajem, gdyż nie każdy miał szansę zrobić to przed wylotem. Nie mogliśmy doczekać się chwili, w której wsiądziemy do samolotu i oficjalnie zaczniemy wielką portugalską przygodę. 

Zaraz po przylocie i odebraniu bagaży ruszyliśmy autokarami z Porto do Fatimy. Zobaczenie tego miejsca również było jednym z moich marzeń. Odkąd pamiętam, znam historię trójki dzieci, którym objawiła się Maryja i nie wyobrażałam sobie nie zobaczyć tego miejsca, będąc w Portugalii. Jest tam naprawdę pięknie, choć nie miałam zbyt wiele czasu, by móc się tym wszystkim pozachwycać tak, jakbym tego chciała. Najbardziej podobała mi się Bazylika Matki Boskiej Różańcowej, w której znajdują się grobowce Łucji, Hiacynty i Franciszka oraz Kaplica Objawień, w której mieliśmy Mszę. Wrażenie zrobiło na mnie także patrzenie, jak ludzie na klęcząco przemierzają trasę od jednej bazyliki do drugiej. Było w tym coś naprawdę przejmującego.

„Część mojego serca pozostała na zawsze w Portugalii”

Droga do miejsca, w którym mieliśmy spędzić Dni w Diecezjach, czyli Felgueiras (Friande), oddalonego o ok. 50 km od Porto, była dla naszej grupy najdłuższa. Ale warto było, gdyż mieszkańcy tego miasta okazali się najżyczliwszymi ludźmi, jakich przyszło mi kiedykolwiek spotkać.Rodzina, w której mieszkałam z moją przyjaciółką, była czteroosobowa: Agostino – tata, Philomena — mama, Barbara — córka i Francisco – syn. Codziennie dbali o to, by niczego nam nie brakowało. Pomagali poznawać portugalską kulturę i kuchnię oraz język. Mimo problemów z komunikacją (tylko Barbara i Francisco mówili po angielsku) zawsze udało nam się jakoś dogadać. Okazało się, że duża część naszej portugalskiej rodziny mieszka w tym samym mieście, co oznaczało, że codziennie na kolacji mieliśmy innych gości: ciocie, wujków, kuzynów, dziadka. Czułyśmy się jak członkowie tej wielkiej familii i wiem, że oni również nas tak traktowali. Inni członkowie naszej grupy tak samo ciepło wypowiadają się o swoich rodzinach. Dlatego, gdy przyszło do pożegnania, tak trudno było się rozstać. Zostałyśmy zapewnione, że od teraz ich dom jest naszym domem i zawsze możemy tam wrócić. Tak więc część mojego serca już na zawsze została w Portugalii.

Atrakcje, które zapewniali nam wolontariusze oraz mieszkańcy Felgueiras sprawiły, że ten tydzień zleciał nam bardzo szybko i na pewno nie możemy powiedzieć, że się nudziliśmy. Dzień zaczynaliśmy od porannej modlitwy lub Mszy razem z grupami z Belize, Hondurasu, Brazylii, Gruzji i Litwy, po których zwiedzaliśmy okoliczne kościoły, fabryki, czy spędzaliśmy czas na łonie natury. Następnie jechaliśmy pociągiem do Porto, by tam pozwiedzać miasto, kupić pamiątki, zjeść obiad i poczuć przedsmak centralnych wydarzeń, które miały się odbyć w Lizbonie. Co chwilę na ulicy można było spotkać młodych z różnych części świata (choć i tak najwięcej było Polaków). To był też czas, by spróbować pastéis de nata, czyli najpopularniejszego portugalskiego deseru. Każdy dzień mijał bardzo szybko, ponieważ wiele było rzeczy, które warto było zobaczyć. Mnie udało się pójść m.in. do katedry i pojechać nad ocean. Wieczorami dla naszej grupy i grupy z Belize, która mieszkała w tym samym mieście, organizowane były przez mieszkańców liczne aktywności. Były bardziej religijne, jak procesja ze świecami, czy czuwanie maryjne, ale też integracyjno rozrywkowe, jak np. grill czy wielka uczta połączona z pokazem tańca lokalnego zespołu i gry na bębnach w wykonaniu tamtejszych zespołów. Podczas Dni w Diecezjach mieliśmy również okazję wziąć udział w dwóch festiwalach: jeden dla wszystkich przeżywających ten tydzień w Porto, a drugi dla osób, które tydzień spędzały w Felgueiras, połączony z dniami miasta, więc zabawa trwała do białego rana. Był to czas bardzo intensywny, ale piękny i pozwalający na zacieśnienie więzi.

„Tym są dla mnie Światowe Dni Młodzieży”

Wreszcie nadszedł czas na przeniesienie się do Lizbony. Szybko okazało się, że będzie to dla mnie czas trudnych wyborów, cierpliwości i zaufania. Jako że byłam drugim liderem swojej grupy, już przy rejestracji musieliśmy z księdzem podjąć bardzo trudną decyzję, kogo z naszej grupy umieścić w rodzinach, a komu przypadnie nocleg w szkole. Okazało się bowiem, że nie ma tylu miejsc, żebyśmy wszyscy mogli mieszkać u kogoś. Była to chyba najtrudniejsza decyzja, jaką przyszło mi podjąć podczas całego tego wyjazdu. Gdy to się udało, przyszedł czas, by rozlokować się w szkole. Mieściła się ona naprzeciwko centrum handlowego, więc na szczęście było blisko do sklepu, a było to ważne, patrząc na to, jak liche było codzienne śniadanie. Wolontariusze, którzy zajmowali się nami podczas naszego pobytu w szkole, byli naprawdę wspaniali. Robili wszystko, by było nam jak najlepiej i może dlatego spanie w szkole okazało się nie takie złe, jak zapowiadało się na początku.

Pierwsze dwa dni w Lizbonie były czasem zwiedzania, poznawania miasta i odkrywania ducha Światowych Dni Młodzieży. Potem zaczął się czas spotkań z papieżem. Czwartek był dla mnie chyba wyjątkowym dniem tego wyjazdu. Zaczął się największym kryzysem, który pogłębił się, gdy okazało się, że siedzimy w takim miejscu, z którego nie byłam w stanie zobaczyć nawet telebimu. Był to dla mnie wyjątkowo trudny moment, bo w tamtej chwili wydawało mi się, że nie po to przyjechałam, żeby nawet nie zobaczyć Franciszka. Poleciało dużo łez. I nagle okazało się, że przejeżdża koło naszego sektora. Choć udało mi się dostrzec jedynie rękę i kawałek głowy, to wiedziałam, że tam jest i to było dla mnie takie mocne doświadczenie. Szczególnie, gdy przede mną obracały się osoby z innych krajów, równie wzruszone jak ja i na krótką chwilę padałyśmy sobie w objęcia. Droga krzyżowa w piątek również była przeżyciem, które zapamiętam na długo. Siedziałam blisko telebimu, dzięki czemu widziałam wszystko, co dzieje się niedaleko. A po niej koncert, na którym ujrzałam po raz pierwszy w takim wymiarze prawdziwą chrześcijańską radość. Było to bardzo umacniające doświadczenie. Sobota – czas kompromisu. Podczas drogi na czuwanie z papieżem okazało się, że jest tak wiele osób, że nie uda nam się dojść tam na czas. I wtedy podjęliśmy z częścią grupy decyzję o tym, żeby pójść do pobliskiego parku i tam się przespać, czuwanie zobaczyć na transmisji w telefonie, a następnego dnia rano pójść na Mszę do wszystkich ludzi zgromadzonych w Parku Tagu. Właśnie wtedy odkryłam, czym tak naprawdę są Światowe Dni Młodzieży. Wiadomo, spotkanie z papieżem jest bardzo ważne i wydawałoby się, że to o to w tym wszystkim chodzi. Ja jednak przekonałam się, że najważniejsi są ludzie. To jak jeden drugiego podnosi, gdy ty nie masz już siły iść dalej podczas czterdziestostopniowego upału, zawiązane przyjaźnie i świadectwa wiary innych. Tym dla mnie są Światowe Dni Młodzieży.

Źródło:
;