Wywiady
Stracić, by zyskać więcej
Michał Kociołek ma 31 lat. Pięć lat temu zdiagnozowano u niego nowotwór mózgu w zaawansowanym stadium. Choroba zmieniła całe jego życie. Na lepsze.
Kiedy się dowiedziałeś, że chorujesz? W jakich okolicznościach?
– Miałem 26 lat. Jeździłem jako kierowca zawodowy. Cieszyło mnie takie życie. Rak dopadł mnie w trasie – miałem atak padaczki. Trafiłem do szpitala, gdzie zrobili mi tomografię głowy. Wykryto guza mózgu o wymiarach osiem na sześć centymetrów. Wynik był jednoznaczny – glejak trzeciego stopnia.
Jak zareagowałeś na diagnozę lekarzy?
– Czułem się bezradny. Komórki powstające w moim mózgu dzieliły się w nieprawidłowy sposób, ciało zaczęło się buntować przeciwko mnie, a ja nie mogłem nic zrobić. Na początku lekarze nie dawali mi szans. Takie przypadki jak mój rokują raczej słabo. Praktykowałem wzloty i upadki. Tak na zmianę. Było mi szkoda, że nie mogę pracować, jeździć w trasy. Nagle okazało się, że mam guza mózgu i mogę nie przeżyć. Chciałem walczyć, ale nie wiedziałem jak. Nie wiedziałem z kim. A jednak podjąłem ryzyko i rozpocząłem walkę. Mówiłem sobie: jeśli już mam upaść, to po to, żeby odbić się od dna.
Mam wrażenie, że śmiertelnie chory cierpi podwójnie. Raz przez chorobę, a dwa przez świadomość tego, że kończy się jego życie. Zgadzasz się z tym?
– Nie. Czytałem wiele artykułów o ks. Janie Kaczkowskim. On był przygotowany na śmierć. Ja nie byłem i nie miałem zamiaru nawet o tym myśleć. Nie chciałem umierać i bałem się śmierci. Chciałem walczyć, ile tylko starczy mi sił. Chciałem coś udowodnić samemu sobie. Koleżanka powiedziała mi kiedyś: „To, co dobre się kończy, ale to, co złe, też się kończy”. Trudno w to uwierzyć w momencie, gdy masz wrażenie, że utknąłeś w punkcie bez wyjścia. Jeszcze trudniej przyjąć to do wiadomości, kiedy nic nie idzie po twojej myśli.
Jakie to uczucie stanąć na granicy życia i śmierci?
– Usłyszałem, że będę żył dwadzieścia cztery godziny, maksymalnie dwa tygodnie. Na początku byłem wściekły. Bo kiedy wszystko zacząłem sobie układać, miałem pracę, nagle to, co zdobyłem, rozsypuje się. Czułem, że coś niszczy moje plany, że tracę grunt pod nogami. Ale tak już jest. Jeden etap kończy się, by mógł zacząć się kolejny. Jedyne, co możemy zrobić, to czerpać wszystko, co najlepsze z dobrych chwil i nie poddawać się przy tych trudnych, które z obłoków zrzucają nas na ziemię. W każdej takiej sytuacji masz dwa wyjścia: możesz się kompletnie załamać lub pamiętać, że to, co dobre, się kończy, ale to, co złe też.
Co czułeś idąc na salę operacyjną?
– Bałem się, po prostu czułem strach. I tyle. Nie wiedziałem, co się dzieje wokół. Wszystko odbywało się jakby obok mnie. Rak rzucił mnie na głęboką wodę. Nadszedł czas, by dostosować się do nowych sytuacji, które oczekiwały ode mnie czegoś zupełnie innego niż dotychczasowy tryb życia. Gdyby zabieg się nie powiódł, groził mi paraliż, śpiączka, ewentualnie śmierć. Decyzja o operacji należała do mnie. Podjąłem się leczenia. Byłem pełen nadziei i wiary w to, że uda mi się wrócić do żywych. Przed operacją wyspowiadałem się, przyjąłem Komunię świętą i sakrament namaszczenia chorych. Pomyślałem, że w razie godziny „W” jestem rozliczony ze światem. Operacja była dla mnie momentem decydującym – wygrasz albo przegrasz. Stracisz wszystko albo zdobędziesz dużo więcej. Udało się. Wybudziłem się po operacji z przekonaniem, że zaczynam od nowa. Przyszedł lekarz: „Mam dobrą i złą wiadomość. Zła jest taka, że glejak trzeciego stopnia to bardzo ciężki guz. Dobra, że żyjesz”.
Musiałeś wszystkiego uczyć się od nowa, przewartościować życie i dotychczasowe założenia. Znaleźć w sobie pokłady cierpliwości, pokory, a przede wszystkim wdzięczności za każdy darowany dzień życia. Udało się?
– Byłem w sierpniu na pielgrzymce na Jasnej Górze. Wchodząc do Kaplicy Cudownego Obrazu, popłakałem się. Uświadomiłem sobie, jak wiele dostałem w ostatnim czasie. Poznałem moją przyszłą żonę, mojego anioła i ożeniłem się. Napisałem książkę. Pokonałem guza mózgu. O własnych siłach doszedłem do Częstochowy. Podziękowałem Matce Bożej za kolejny dobry rok życia. Nie dostałem tego na tacy, ale było mi dane. Trudno odnaleźć sens w chorobie, która przytrafia się tak rzadko, że nigdy dotąd nawet o niej nie słyszałem. Ciężko też zaakceptować, że choroba może całkowicie odmienić życie. Pozwolić sobie zarekwirować pasję, wziąć parę miesięcy z życia i odebrać poczucie całkowitej niezależności. Choroba nauczyła mnie liczyć dni i doceniać każdą chwilę. Powtarzam sobie: żyję tu i teraz. To moja prawda, z którą codziennie się budzę.
Dziś jesteś zdrowy. Czy żyjesz inaczej niż wcześniej?
– Kiedy dowiedziałem się o tym, że mam guza, moje życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Zmieniło się moje podejście do życia i do ludzi. Często zbyt późno zauważamy to, co dobre. Zdrowie doceniamy, kiedy zachorujemy, relaks, kiedy nie mamy czasu na wypoczynek, znajomych, kiedy zostajemy sami. Póki czegoś nie stracimy, nie doceniamy. Przed chorobą żyłem od weekendu do weekendu, z dnia na dzień. Czas spędzałem na niczym, bezproduktywnie. Tak bardzo przywykłem do tego, co sądzą o mnie koledzy, że przestałem patrzeć na siebie samego przez pryzmat tego, czego naprawdę oczekuję od życia. Przestałem realizować ambicje i wolałem dostosować się do tego, co sądzą inni. Tymczasem wszystkie prawdziwe relacje powstają i trwają, kiedy nie próbujemy udawać kogoś lepszego. Zrozumiałem, że nie muszę nikomu nic udowadniać. Próby zadowolenia innych kończą się fiaskiem. Ilu ludzi, tyle sposobów na życie. Trzeba iść własną drogą.
Boisz się?
– Tak. Boję się, że choroba wróci, że będę musiał leżeć w szpitalu. Że nie wrócę do pracy, nie zdążę zrealizować wszystkich podróży, o których marzę. I wreszcie, że nie wykorzystam dobrze czasu, który daje mi nowy dzień. Po chorobie strach towarzyszy mi nadal, ale razem idziemy do przodu.
Czy wierzysz, że Pan Bóg dał Ci drugą szansę?
– Tak, jestem o tym przekonany.
Czy Twoja książka ma nieść pocieszenie, wsparcie?
– Moja książka nie jest lekarstwem, nie działa cudownie. Ale myślę, że każdy, kto ją przeczyta, odnajdzie w niej coś dla siebie. Postanowiłem napisać o wszystkim, co wydarzyło się w moim życiu, bo fakt, że mogę to robić, jest dowodem, że warto walczyć do końca. I nigdy nie rezygnować z marzeń, pragnień, zdrowia i... siebie.
Nieważne, od czego zaczynasz. Nie czekaj, marzenia nie spełnią się bez ciebie. Nie trzeba się urodzić w Nowym Jorku, żeby móc zatańczyć na Broadwayu. Udaje się to osobom, które do najbliższej sali gimnastycznej musiały chodzić paręnaście kilometrów. I nie trzeba studiować na Uniwersytecie Harvarda, żeby zostać dobrym naukowcem. Droga do celu bywa dużo przyjemniejsza, a na pewno znacznie bardziej ekscytująca niż osiągnięty rezultat. Zawsze warto wierzyć.
Dziękuję za rozmowę.
Polecamy książkę Michała Kociołka pt. „Projekt: życie. Nie zatrzymuj się”, Wyd. WAM, 2017