Wywiady
Świadek cudów
Rozmowa z o. Serafinem Michalenko, marianinem pracującym w Bostonie (USA), wicepostulatorem w procesie kanonizacyjnym św. Siostry Faustyny.
Mieszka Ojciec w Stanach Zjednoczonych, a tak pięknie mówi po polsku...
Moja mama pochodziła z Polski – ze Strzyżowa nad Wisłokiem. Ojciec był Słowakiem. W Ameryce nie było Kościoła wschodniego obrządku mojego ojca, więc należeliśmy do polskiej parafii rzymsko-łacińskiej. Mój ojciec mówił po polsku lepiej niż mama, niemal językiem literackim. Z kolei mama mówiła gwarą.
Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach to dziś światowe centrum kultu Bożego Miłosierdzia. Można powiedzieć, że Stany Zjednoczone miały w tym kulcie duży udział...
Marianin, ks. Józef Jarzębowski, przywiózł to orędzie i nabożeństwo na zachodnią półkulę Ziemi prosto od ks. Michała Sopoćki, z Wilna.
Ten kapłan uciekał z Warszawy przed Niemcami. Wyjechał do Wilna i tam spotkał się z ks. Sopoćką. Gdy on dowiedział się, że ks. Jarzębowski ma możliwość wyjazdu do Ameryki, przekazał mu pisma s. Faustyny. Marianin wziął je z sobą i obiecał, że jeśli szczęśliwie dotrze do celu, do naszych ojców w Waszyngtonie, to do końca życia będzie rozkrzewiał orędzie i nabożeństwo do Bożego Miłosierdzia. Gdy w drodze groziły mu różnego rodzaju niebezpieczeństwa, modlił się nowenną do Bożego Miłosierdzia. W końcu przez Rosję, Sybir i Japonię dotarł szczęśliwie w maju 1941 roku do Ameryki. Swoją obietnicę spełnił. Niemal natychmiast wydrukowaliśmy więc w USA Traktat o święcie Bożego Miłosierdzia i prośby do władz kościelnych o ustanowienie święta Bożego Miłosierdzia.
A jak Ojciec poznał orędzie?
Gdy miałem 14 lat, pewien marianin już w 1941 r. opowiedział moim rodzicom o ks. Jarzębowskim i o jego historii. Już wtedy zapoznaliśmy się z orędziem i nabożeństwem do Bożego Miłosierdzia. Wkrótce potem mieliśmy obraz Bożego Miłosierdzia w naszym domu.
A kiedy po latach wstąpił Ojciec do marianów, został wicepostulatorem w procesie beatyfikacyjnym s. Faustyny i co więcej, był nawet świadkiem cudu...
Maureen Digan była ciężko chora. Kobiecie amputowano już jedną nogę do biodra, a czekał ją kolejny zabieg na drugą kończynę. Maureen bardzo się bała. Razem z mężem i ciężko chorym synem mieszkała niedaleko Bostonu. Kiedy dowiedzieli się, że zostałem wyznaczony na wicepostulatora na Amerykę Północną, przyjechali mnie prosić o modlitwę i relikwię s. Faustyny. Maureen była w takim stanie, że nawet nie mogła wyjść z samochodu, żeby wejść do świątyni. Zszedłem więc do niej i pomodliłem się nad nią. Powiedziałem, że relikwię prześlę im do domu, ale oni wyjaśnili mi, że nie ma na to czasu, gdyż zabieg ma się odbyć nazajutrz.
Kobieta nie zdecydowała się jednak na operację, a jakiś czas potem przyjechał do mnie jej mąż Robert i poprosił, bym razem z nimi pojechał do Krakowa, do grobu s. Faustyny, gdyż tam wydarzy się cud i muszę być jego świadkiem.
Kiedy otrzymałem pozwolenie na wyjazd, od razu rozpoczęliśmy nowennę za wstawiennictwem s. Faustyny....
Czy Ojciec od razu uwierzył w cud...
Wiedziałem, że nie znają polskiego i trzeba im pomóc. Nie chciałem też zaprzeczać wielkiej wierze Roberta, męża Maureen.
Kiedy po wielu perypetiach przyjechaliśmy do Krakowa, zamieszkaliśmy w klasztorze u sióstr. O naszym przyjeździe zawiadomiono ks. kard. Franciszka Macharskiego, a on przyszedł się modlić z nami przed słynącym łaskami obrazem Pana Jezusa Miłosiernego. W ostatnim dniu pobytu Maureen, która była wcześniej bardzo zbuntowana, poszła do spowiedzi. W tym też dniu wydarzył się cud.
Puchlina zupełnie znikła z nogi i chora przestała odczuwać ból. Kiedy chciała założyć buta, musiała wypychać go papierem, aby nie spadł jej z nogi... Zaskoczona nie powiedziała mi tego od razu – dowiedziałem się o tym dopiero, kiedy przyjechaliśmy do Rzymu... Kiedy zwiedzaliśmy Wieczne Miasto, chodziła o kuli, nie narzekała na ból.
Ale to nie jedyny cud, jaki wydarzył się w Łagiewnikach?
Razem z nami do Łagiewnik pielgrzymował ośmioletni syn Maureen – Robert (junior). Chłopiec miał porażenie mózgowe, często miał napady padaczki. Był na wózku. Często przyjmował lekarstwa, które musiały być dokładnie mierzone i w odpowiednim czasie podawane. Kilka razy był blisko śmierci. Ciało miał prawie bez muskulatury. Mówił tak niewyraźnie, że trudno go było zrozumieć.
Po pobycie w Łagiewnikach rodzice odstawili wszystkie lekarstwa, a ataki padaczki nie pojawiły się więcej. Chłopiec zaczął rosnąć, świetnie rozmawiać, nawet mógł jeździć trzykołowym rowerem. Po miesiącu od powrotu z Polski rodzina przyjechała do mnie, żeby pokazać, jak wielka zaszła zmiana w chłopcu. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę... Dla mnie to był większy cud niż w przypadku Maureen.
Robert jednak odszedł do Pana...
Kilka lat później Robert miał operację na kręgosłup i pojawiły się pewne komplikacje. Cały rok leżał chory. Był karmiony przez sondę. W końcu stan był taki, że lekarze mówili, że lada chwila umrze. Oczy miał zamknięte, nie wykonywał żadnego ruchu. Nie wiedzieliśmy, czy jest przytomny czy nie. Nie dawał żadnego znaku życia. Zdecydowaliśmy, że odprawię przy nim Mszę Świętą. Gdy przyszedł moment Komunii Świętej, powiedziałem: „Robercie, jesteśmy w czasie Komunii Świętej, chcę ci dać trochę Krwi Pana Jezusa. Proszę, otwórz usta”.
I on otworzył usta, a ja podałem mu małą kropelkę krwi. Powiedziałem więc ponownie: „Robercie, nie mogłem dać ci wiele krwi, proszę, otwórz usta”. I on bardzo delikatnie je otworzył, a ja podałem mu dwie krople Przenajświętszej Krwi Chrystusa.
Potem do śmierci nie wykonał już żadnego ruchu. To była najpiękniejsza Komunia Święta, której byłem świadkiem. Nigdy nie widziałem tak pięknego przyjęcia Pana Jezusa... A dla niego Komunia Święta zawsze była bardzo ważna.
Dwa wielkie cuda... A były i inne?
Przeżyłem kiedyś takie ciekawe zdarzenie, które zapadło mocno w moją pamięć.
Jako ósmoklasista wróciłem pewnego dnia do domu i zobaczyłem na schodach gazetę. Wziąłem ją i dałem mamie. Po chwili usłyszałem krzyk. Zapytałem, co się dzieje, a mama pokazała mi wielki tytuł: „Jasło zbombardowane”. Mówiła, że przechodziła kiedyś przez to miasto. Uklękła i modliła się za ludzi, którzy byli tam ofiarami...
Po blisko 40 latach zgłosił się do mnie ksiądz i poprosił, bym przyszedł do jego parafii, by powiedzieć słowo na rozpoczęcie nabożeństw do Bożego Miłosierdzia. Po skończonej modlitwie powiedział, że chce się ze mną spotkać jego kucharka. Kiedy ją zobaczyłem, powiedziała, że jest z Jasła. Od razu przypomniał mi się tamten dzień z przeszłości.
Kobieta opowiedziała mi, jak w czasie wojny mieszkańcy Jasła musieli opuścić miasto, bo Niemcy je niszczyli... Nadchodzili Rosjanie, a oni chcieli im przeszkodzić. Gdy ludzie wychodzili z miasta, jakaś zakonnica dawała im obrazki z Jezusem Miłosiernym. Mówiła: „Weźcie je z sobą, On Was obroni”. Ta pani wzięła obrazek, popatrzyła na niego, wróciła do swojego domu i położyła go nad drzwiami. Odmówiła modlitwę i opuściła dom, nie wiedząc, czy kiedyś tam wróci. Po pewnym czasie udało jej się wrócić do Jasła. Wszystko w mieście znikło. Został jeden dom w jej dzielnicy – jej... Stał nieruszony... Weszła do środka i zobaczyła, że wciąż znajduje się w nim obrazek. Stacjonowało tam wojsko. Zapytała, czy może zabrać ten obrazek – pozwolili. Kiedy spotkała się ze swoim mężem-wojskowym, Niemcy wysłali ich do Niemiec. Byli w różnych trudnych sytuacjach, ale Pan Jezus wszędzie im pomógł, obronił. Na koniec przysłała mi ten obrazek. Jej mąż został pochowany na cmentarzu w amerykańskiej Częstochowie. Ta kobieta wyznała mi, że opiece Pana Jezusa przypisuje to, że przetrwała wszystkie trudne chwile w życiu.
Nie tylko Ojciec, ale także Ojca Siostra była związana z Bożym Miłosierdziem...
Kiedy byłem po raz pierwszy w Polsce, siostra Beata ze Zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia poprosiła mnie o wydanie Dzienniczka w Ameryce. W Polsce było to niemożliwe, więc dała mi filmy z całym Dzienniczkiem. Moja rodzona siostra, s. Zofia Michalenko, przepisała go na klisze, a ja je przewiozłem do Rzymu. Tam został wydrukowany, a potem wysłany do Polski, żeby był na 50-lecie objawienia obrazu Pana Jezusa Miłosiernego. Po tym, jak siostra zakończyła przepisywanie Dzienniczka, napisała książkę jako wprowadzenie do niego – Miłosierdzie moją misją.
W marcu 2017 r. moja siostra zmarła. Dzień jej pogrzebu był bardzo ponury. Zanosiło się na deszcz. Zajechaliśmy na cmentarz. Kiedy kończyliśmy modlitwy i doszliśmy do ostatniego Ojcze nasz, chmury rozpierzchły się i promienie słońca popłynęły na jej grób, gdzie stała jej trumna. Robiło się cieplej i cieplej, jaśniej i jaśniej. Jak tylko skończyła się modlitwa, chmury się zamknęły i do końca dnia było już szaroburo. Dla nas to był piękny znak, że Pan Jezus, tak jak obiecał, jest obecny przy śmierci tych, którzy rozkrzewiają to nabożeństwo.
A Ojciec czuje się narzędziem Bożego Miłosierdzia?
A jak inaczej? Nie spodziewałem się tego, ale tak się stało.
Dziękuję za rozmowę.