Wywiady
Szkoła życia, a nie izolacja
Z prof. Markiem Budajczakiem, pionierem i promotorem edukacji domowej w Polsce, o jej skuteczności i wyzwaniach stojących przed rodzicami rozmawia Marek Dłużniewski
Szkoła składająca się z samych zadań domowych - czy to się może udać?
– Myślę, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby to było skuteczne. Edukacja domowa (ED) wygląda jak odrabianie wyłącznie zadań domowych bez uczęszczania do szkoły, ale na tym właśnie polega ta formuła.
Czy jednak dzieci uczące się w tej formie nie tracą czegoś? Nie mają kolegów z klasy, nie zagrają meczu „klasa na klasę”. Nie brakuje im tego?
– Z całą pewnością nie. Młodzież ucząca się w domu ma naprawdę znacznie więcej kontaktów społecznych niż młodzież szkolna. Przyczyna jest prosta. Ta ostatnia jest „uwiązana” w szkole, a popołudnia musi spędzać nad zadaniami domowymi. Tymczasem sprawność nauki w domu pozwala na zaoszczędzenie czasu i wykorzystanie go także na przyjemności typu towarzyskiego. W konsekwencji te dzieciaki, które uczą się w domu, mogą grać w piłkę na podwórku, funkcjonować w klubach sportowych. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby rywalizowały – jeśli to w ogóle jakakolwiek wartość – ze swoimi rówieśnikami.
Brak socjalizacji stawia się jako koronny argument przeciw ED. Przez nią dziecko ma być skoncentrowane na sobie i pozbawione empatii.
– Nie będzie takie. Nie straci bowiem na ilości kontaktów z ludźmi, zarówno w swojej kategorii wiekowej, jak i starszymi. Wyniki badań są pod tym względem bezlitosne. Dziecko edukowane domowo poświęca na relacje społeczne dwa i pół raza tyle czasu, co dziecko chodzące do szkoły. Nauka zindywidualizowana nie obraca się też na niekorzyść społeczeństwa. Kiedy bada się zaangażowanie wolontariackie, działalność charytatywną dzieci i młodzieży uczęszczających do szkół i uczących się w domu, to znów wyniki są na korzyść tych ostatnich. Są one bardziej otwarte na innych ludzi i gotowe do niesienia pomocy, podczas gdy dzieci szkolne są w tym elemencie bardziej „wstrzemięźliwe”.
Czy jednak dziecko nie jest przetrzymywane w cieplarnianych warunkach? Nie podlega regularnej ocenie i stresowi związanemu z pójściem do szkoły. Jak poradzi sobie z oceną i stresem w dorosłym życiu?
– W ED dzieci naprawdę nie są izolowane. Stykają się z konfliktami, także w obrębie rodziny, ale i poza nią. To nie jest sposób wychowywania i kształcenia cieplarnianego, w którym nie ma możliwości nabycia wiedzy o tym, jak świat naprawdę wygląda. Także tutaj trzeba być asertywnym i umieć zawalczyć o swoje. Te dzieci potrafią to skutecznie robić, opierać się stereotypom, tendencjom zbiorowym, obstawać przy swoim zdaniu. Kiedy sprawdza się ich losy życiowe w dorosłości, to okazuje się, że właściwie są tak samo dysponowani do rozwiązywania problemów, jak wszyscy pozostali, a w niektórych zakresach pewnie są stabilniejsi. To, że nie są poddawani codziennej presji, być może wychodzi im na zdrowie.
Nie należy także lekceważyć egzaminów klasyfikacyjnych. Sprawdzian z małego rozdziału z jednego podręcznika to niewiele. Natomiast zaliczenie hurtem materiału z całego roku szkolnego, pod presją ewentualnej klęski, która spowoduje karny powrót do szkoły i powtarzanie klasy oraz związane z tym nieprzyjemności, to jest potężny stres, z którym muszą się zmierzyć. I mają świadomość, że nadejdzie, a to, że jest odłożony w czasie nie ma większego znaczenia. Można waloryzować systemy edukacji, ale myślę, że nie ma powodu, by to robić. ED jest inną formą, równie efektywną, uczenia się życia.
Jakie są motywacje rodziców decydujących się na ED? Czują się lepsi? Uważają, że mają lepsze dzieci?
– Nie wydaje mi się. Są pewnie rodzice familiocentryczni i egocentryczni, którzy przy pomocy własnych dzieci, traktując je instrumentalnie, załatwiają swoje marzenia czy niespełnienia życiowe. To jednak jest motywacja słabsza i rzadziej spotykana. Motywacje podzieliłbym na dwie kategorie. Pierwsza jest ucieczkowa – przed tym, co postrzegane jest jako negatywne w szkole. Druga to wybór całkowicie świadomy, ponieważ wie się, że ten rodzaj kształcenia przynosi pozytywne rezultaty.
Niektórzy wybierają ED ze względu na walory dydaktyczne, inni wychowawcze. ED pozwala wprowadzać dziecko w ten sam świat wartości, który cenią rodzice. To jest bardzo ważna sprawa. W świecie ED ludzie, którzy wybierają np. określoną wspólnotę religijną, mogą wychować swoje dzieci bez zakłóceń. Czasami być może graniczy to z indoktrynacją, ale wtedy życie prostuje takie sytuacje. Zdarza się, że rodzice wywierający nadmierną presję na dzieci, tracą z nimi kontakt.
Są wreszcie uzasadnione troski o charakterze opiekuńczym. Niektóre dzieci są, z różnych względów, napastowane bądź prześladowane przez innych, także rówieśników. Twierdzenie, że trzeba im się hartować, trzeba być obijanym w kolejne dni przez grupkę wyrostków i uczyć się w ten sposób życia, jest ryzykownym stanowiskiem.
Jednak nie każdy rodzic jest gotowy, żeby podjąć zobowiązanie ED, które trwać będzie nie rok, a 12 lat. Nie każde dziecko jest też gotowe, by się w ten sposób uczyć.
– Te cienie, które mogą kłaść się na ED, są łatwo usuwalne. Jeśli okazuje się, że rodzicowi brakuje determinacji i wysiłek z tym związany wydaje się nadmierny, to tak naprawdę można się wycofać z tego systemu w każdym dniu. Jeśli zaś chodzi o dzieci, to wiele zależy od poglądów rodziców. Są tacy, którzy podejmują decyzję o ED razem z dziećmi. Są jednak i tacy, którzy zgodnie z przepisami prawa i z naturą człowieka, decydują za własne dzieci. Nawet jeśli dziecku ED nie smakuje, to jest do niej w uprawniony sposób nakłaniane.
Jest jeszcze kwestia ludzkiej nieżyczliwości po stronie oświatowej. To nie jest bowiem tak, że rodzic sam decyduje o ED. Zdany jest na łaskę dyrektora szkoły, który wydaje mu zezwolenie [w ramach ED dziecko przypisane jest do konkretnej szkoły – red.]. Poddany jest też sprawdzaniu – poprzez dziecko – w ramach egzaminów klasyfikacyjnych. Do tej pory można spotkać takich urzędników oświatowych, którzy są przeciwni ED i wyrażają to wprost. Nie chcą spojrzeć na to obiektywnym okiem czy chociaż przyjrzeć się temu. Wolą przeciwdziałać drogą zniechęcania i rodziców, i dzieci.
Czyli wracamy do prawa naturalnego - rodzina versus omnipotencja państwa. Pana rodzina się z tym zmierzyła.
– Nam szczęśliwie udało się zwyciężyć. Było to związane z szeregiem okoliczności, które pozwoliły na to. Wprawdzie działamy w państwie prawa, ale przepisy są tak skonstruowane, że urzędnik zawsze ma przewagę. Może wdrożyć wszelkie swoje widzimisię, a rodzic nie ma wiele środków do obrony. Są rodzice, którzy także wygrywali z systemem w przeszłości i dzisiaj również tak się dzieje. Istotne jest społeczne wsparcie. To środowisko pomaga sobie wzajemnie. Niestety problem polega na tym, że władza w każdej chwili może zmienić przepisy na bardziej uciążliwe albo nawet wyeliminować ED. Wprawdzie obecna minister zarzeka się, że nie zrobi niczego przeciwko ED, ale niektóre wypowiedzi oficjeli ministerialnych wskazują na to, że nie jest to takie oczywiste. Zobaczymy, bo tu pewności nie ma żadnej, przy każdej zresztą ekipie politycznej.
Jakie - przez 25 lat działania w Polsce ED - jest jej społeczne postrzeganie?
– Kiedy przepisy zezwalały na ED wyłącznie we współpracy ze szkołami państwowymi, a wśród dyrektorów nie było zainteresowania czy życzliwości, to wówczas dzieci uczących się w domu była garstka. Dziś, kiedy szkoły niepubliczne wyspecjalizowały się wręcz we współdziałaniu, to takich uczniów jest ponad 7 tys. To jednak nigdy nie przekroczy marginesu ilościowego. Nawet w USA, gdzie uczących się w domu jest 2,5–3 mln, czyli około 4. proc. z ogólnej liczby. ED nie stanowi zagrożenia dla systemu oświatowego. Jest za to czymś, co ma uzasadnienie w zdrowym społeczeństwie – jako zastosowanie dla zasady pomocniczości. Państwo nie musi się angażować tam, gdzie rodzic może poradzić sobie sam. Niestety takie subsydiarne podejście jest rzadko spotykane. Na naszym kontynencie pokutuje pruska mentalność.
W myśl, że dzieci należą do państwa, a nie do rodziców.
– Mniej więcej w ten sposób jest to interpretowane. Urzędnicy uważają, że mogą być lepszymi rodzicami aniżeli ich naturalni rodzice.
Prof. Marek Budajczak – pracownik Zakładu Poradnictwa Społecznego na Wydziale Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu. Wspólnie z żoną pionier i promotor edukacji domowej w Polsce. Teoretyk, ale przede wszystkim praktyk, którego dzieci także uczyły się metodą edukacji domowej.