Wywiady
To jest poza naszym pojęciem!
Rozmowa z br. Bogdanem Augustyniakiem, nowym gwardianem Klasztoru Braci Mniejszych Kapucynów w Białej Podlaskiej.
Kwestia powstania warszawskiego była Ojcu znana od dzieciństwa…
Tak, ponieważ urodziłem się w Warszawie. Mieszkaliśmy na Pradze-Północ. Już jako dziecko spotykałem się z tematem powstania, ale wtedy niewiele rozumiałem. Na murach mojej szkoły jeszcze w latach 70 widoczne były dziury po serii z karabinu maszynowego. Drugie zetkniecie z powstaniem warszawskim rozpoczęło się w 2006 r., kiedy zostałem przełożonym klasztoru przy ul. Miodowej na Starym Mieście. Jako gwardian „odziedziczyłem” pamiątki i dokumenty związane batalionem „Gozdawa” walczącym w kwartale, w którym znajdował się klasztor, i dywizjonem motorowym. Trafiły one do naszego tajnego archiwum z rąk samych powstańców, ponieważ wcześniej byli notorycznie okradani przez „nieznanych sprawców”. W ten sposób wszedłem w bezpośredni kontakt z powstańcami i ich bliskimi. Po ośmiu latach niektórzy zaproponowali mi, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Dopiero wtedy dopuścili mnie do bardziej osobistych rozmów.
O czym mówili? Co wspominali?
Bywało, że opowiadali o czymś jednocześnie, jakby nie potrzebowali słuchacza. Widać było, że po raz kolejny chcą wyrzucić z siebie tamtą trudną rzeczywistość. Okazało się, że nocami nadal chodzą po kanałach i przemierzają warszawskie ulice - tym razem w snach. Mimo że od powstania minęło ponad 70 lat, oni nadal o tym śnili. Uczestnicząc w ich wewnętrznych spotkaniach, słuchałem wielu osobistych wyznań. Zastanawiałem się potem, czy wolno mi o nich mówić.
Jak klasztor przy Miodowej wpisał się w historię powstania?
W czasie walk każde pomieszczenie, które miało grube stropy piwnic, było bardzo ważne. W klasztorze zorganizowano punkt opatrunkowy. Także niektórzy bracia kapucyni służyli jako kapelani. W 2013 r. zmarł ostatni żyjący kapelan powstania warszawskiego kapucyn o. Medard Parysz. Pamiętam, jak w 2011 r. przyjechał do Warszawy, aby uczestniczyć w obchodach rocznicy wybuchu powstania. Przy kolumnie Zygmunta na placu Zamkowym zorganizowano wtedy rekonstrukcję przysięgi powstańców. Stałem obok, robiąc pamiątkowe zdjęcia. O. Medard odbierał przysięgę od rekonstruktorów. W pewnym momencie odwrócił się do mnie jeden z rekonstruktorów i ze łzami w oczach powiedział: „Jestem niewierzący, ale to, co się tutaj dzieje, przechodzi moje pojęcie”.
Wielu do dziś pyta, czy ten zryw był konieczny…
Pamiętam jedną z takich dyskusji. W pewnym momencie ktoś zapytał: „Dlaczego poszliście do powstania?”. Pani Basia powiedziała: „Wiesz, nie można żyć i przez pięć lat cały czas się bać”. Drugi z powstańców dopowiedział: „Nie wiesz, co znaczy móc walczyć jako wolny człowiek”. Powstańcy przypominali, że na kilka dni przed zrywem Niemcy zażądali kilkuset tysięcy warszawiaków do kopania okopów. Przyszło kilka osób. Niemcy wiedzieli, że zaczyna się powstanie, że to nieformalne wypowiedzenie wojny. Powstańcy mówili, iż trudno było patrzeć na dzieci, które ginęły za okupacji, na ludzi, którzy byli bombardowani, rozstrzeliwani i wywożeni do obozów koncentracyjnych. Podkreślali, że kiedy Niemcy orientowali się, iż złapali powstańca np. z batalionu „Parasol”, nie zabijali go strzałem z karabinu, ale najczęściej rozjeżdżali gąsienicami czołgów. Z okazji 70 rocznicy powstania w telewizji polskiej emitowano program, w którym występowali także niemieccy żołnierze. Pamiętam twarz jednego z nich, staruszka. Patrząc na wprost, mówił: „Ja już tego więcej nie mogę wytrzymać. To wszystko śni mi się po nocach. W niektórych miejscach stosy trupów sięgały drugiego piętra. Ja was bardzo przepraszam”. Tak o gehennie powstania mówił niemiecki żołnierz!
Na nasze spotkanie przyniósł Ojciec tajemnicze pudełko z naklejoną powstańczą kotwicą…
Mam tu pamiątki uzyskane od powstańców. Dali mi m.in. „Ekspres Lubelski” i „Ekspres Wołyński” z lipca 1939 r., „Ekspres Lubelski” z czerwca 1939 r., „Kurier Warszawski” z października 1943 r. i „Goniec Krakowski” ze stycznia 1940 r. Zawartość tego pudełka zabieram ze sobą na spotkania z dziećmi i młodzieżą, kiedy opowiadam im o powstaniu. Pokazuję także furażerkę z orzełkiem z czasów powstania. Pamiętam, jak brali ją w obie dłonie, oglądali, a potem przekazywali sobie jak najcenniejszą pamiątkę. Słuchali i oglądali to wszystko z powagą, w ciszy. Nikt się nie śmiał, nie żartował. Mam też pas z ładownicą, manierkę powstańczą i notatnik jednego z dowódców „Gozdawy”. Te ciemne plamy to zaschnięta krew. I jeszcze opaska powstańcza niedawno zmarłego kpt. Stanisława Maciejaka. Chodził w niej na wszystkie uroczystości. Tę pamiątkę mam od jego syna.
Dzieciom i młodzieży zapewne opowiadał Ojciec o warszawskich maluchach, które - chcąc nie chcąc - wpisały się w historię powstania…
Prowadząc zajęcia, przywoływałem sceny z dwóch filmów. Opowiadałem, jak malutki hobbit z „Władcy Pierścieni” dostaje niewielki, tępy mieczyk. Potężni wojownicy żartowali z niego: „niewiele zdziałasz takim krótkim ramieniem i tępmy mieczykiem”. Jedna z księżniczek odpowiedziała wtedy: „Dlaczego zabraniacie mu walczyć w imieniu tych, których kocha?”. To jest część prawdy o powstaniu. Warszawskie dzieci często zostawały sierotami, bo np. mamę zabrano w łapance, a starszego brata rozstrzelano na ulicy. Jedna z takich sierot została dzieckiem batalionu; przygarnęli ją powstańcy, bo wcześniej utraciła wszystkich swoich bliskich. Drugi film, który wspominam w kontekście powstania, to „Byliśmy żołnierzami” Mela Gibsona. Przywołuję scenę, gdy czteroletnia dziewczynka gramoli się na kolana taty, który wyjeżdża na wojnę. Mała pyta go: „Tato, co to jest wojna?”. Ten odpowiada: „Wojna to coś, czego nie powinno być, ale jest”. Wspominam też o teledysku „Orzeł Biały. Dzieciom Warszawy 1944 w hołdzie” autorstwa Natalii Sikory. Wymienia się w nim 11-letniego Wojtusia, który bez strat potrafił przeprowadzić podziemiami cały powstańczy oddział. Umiał to zrobić, bo wcześniej bawił się na warszawskich podwórkach i w piwnicach. Znał wszystkie zakamarki. Niestety, nie przeżył powstania.
Dzieci, wbrew pogłoskom, nie brały czynnego udziału w walce. Nie biegały z karabinem, bo powstańcy mieli bardzo mało broni. Owszem, chętnie się z nim fotografowały, ale był to tylko pożyczony „eksponat”. Dzieci włączały się do powstania, pomagając jako sanitariusze. Pamiętam zdjęcie m.in. małej dziewczynki z kucykami i opaską z czerwonym krzyżem na ramieniu. Trzeba zwrócić uwagę, że z tych fotografii patrzą na nas uśmiechnięte, a nie przerażone twarze. Dzieci razem z harcerzami roznosiły pocztę powstańczą. W tamtym czasie był to jedyny sposób komunikacji z bliskimi, którzy mieszkali w innej części miasta. To one tworzyły przestrzeń normalności, płacąc za to ogromną cenę; zresztą koszty ponieśli wszyscy… Nikt nie szuka wojny, jesteśmy przecież stworzeni do miłości, dobra i ciepła. Wojna wywraca świat do góry nogami. Doświadczyły tego także dzieci.
Powstanie Warszawskie, widać to szczególnie we wspomnieniach uczestników, było dramatycznym przeżyciem… Tych emocji nie da się uciszyć.
Na to nie ma łatwych odpowiedzi. Warszawiacy przez pięć lat ginęli w łapankach i byli rozstrzeliwani. W lecie 1944 r. doszło do eskalacji. Pamiętam słowa pani Barbary: „Każde wyjście na zewnątrz, stukanie do drzwi, twarde kroki na schodach mogły skończyć się śmiercią”. My, współcześni, zapominamy o całym kontekście tamtego czasu. Dla nas to wszystko jest niewyobrażalne. Rozmowy i słuchanie powstańców pomagają zrozumieć, w czym uczestniczyli. Dla nas są tylko słowa, dla nich - konkretne doświadczenia. Przykład? Hala Mirowska. Kiedyś był tam m.in. targ mięsny. Świeże sztuki rozbierano na miejscu. Były tam kanały do odprowadzania krwi. Niemcy w tychże halach urządzili sobie … miejsce do „załatwiania” Polaków. To nie mieści się w żadnych systemie pojęć! Aby zrozumieć bezmiar tragedii, trzeba było zobaczyć to osobiście. My możemy tylko patrzeć powstańcom w oczy, kiedy o tym opowiadają i spuścić wzrok. To jest poza naszym zasięgiem…
Dziękuję za rozmowę.