Wywiady
Walka na śmierć i życie
Z aktorem Ksawerym Szlenkierem, mężem Małgorzaty Buczkowskiej-Szlenkier, ojcem trójki dzieci rozmawia Małgorzata Pabis
Jest dziś Pan, w pierwszą sobotę miesiąca, z żoną i dzieckiem w Niepokalanowie na Mszy Świętej. Wychodzi Pan do ambony, czyta... Nie zawsze chyba tak było w Pana życiu...
Był taki czas w moim życiu, że ja – mimo że uważałem się za katolika czy przynajmniej za osobę wierzącą – śmiałem się z maryjności, z różańca. Na wiele rzeczy patrzyłem „z góry”, byłem pełen pychy... Nie twierdzę, że dziś jestem chodzącą pokorą, ale jest lepiej, bo już wiem, gdzie jest Źródło. Dziś już się nie wywyższam tak jak kiedyś. To jednak była pewna droga, gdzie musiały nastąpić pewne zwroty akcji.
Dużą rolę w tym odegrała Pana żona...
Tak, ale co ciekawe, kiedy się poznaliśmy z Małgosią, to nawet nie chodziliśmy do kościoła. Poznaliśmy się na gruncie aktorskim w Łodzi. Dopiero będąc razem, zaczęliśmy powoli poszukiwać. Czasami chodziliśmy na Mszę Świętą, czasami nie, mimo tego że cały czas uważałem się za osobę wierzącą. Uznawałem, że Pan Bóg jest. Żyliśmy jednak zupełnie nie jak katolicy. Dopiero śmierć mojego brata, która nastąpiła w 2008 roku, była takim dużym przesileniem w naszej historii. Mój brat, który chorował na raka, miał już wcześniej jakieś doświadczenie bliskości z Panem Bogiem, którego ja nie rozumiałem. Kiedy już wiedział, że odchodzi, że umiera, powiedział Małgosi, że Bóg jest. Jak mówi moja żona, to jego świadectwo było źródłem zmian, które w niej nastąpiły. One trwały latami, Małgosia weszła do Odnowy w Duchu Świętym i doświadczyła tego, że łaska Pana Boga działa...
Jak Pan odbierał tę zmianę?
Dla mnie to był zupełnie obcy świat. Z przerażeniem obserwowałem to, co się dzieje. Wydawało mi się, że żona odjeżdża w klimaty, których ja się bałem. Nazywałem to dewocją i jeszcze na różne inne sposoby, a żaden z nich nie był przyjemny. Małgosia wtedy dużo ode mnie wycierpiała. Nasz związek przechodził próbę.
Przyszedł jednak moment, że nie miałem pracy. Byłem bezsilny, słaby. Poczułem, iż moja droga, którą szedłem, a której celem była kariera, uznanie itd., jakoś się kończy. Że tak się dalej nie da. Odwiedziliśmy wtedy znajomego. On zobaczył, że coś się ze mną dzieje i dał mi pudełko z serduszkiem na opakowaniu. Powiedział mi, że jak jego łapią takie stany załamania, to on bierze właśnie to. Myślałem, że to są jakieś tabletki na serce. Patrzyłem na niego trochę z ironią i zapytałem go, ile tego bierze, a on poprosił, żebym zajrzał do środka, a tam był różaniec. Misercordina.
I zastosował Pan to szczególne lekarstwo? Dał się przekonać?
To mną wstrząsnęło. Zacząłem się modlić na różańcu. Modliłem się cały czas. Codziennie. Cały różaniec. Małgosia mówiła, że to jest cud, że ja modlę się z nią na różańcu. I tak na pewno było, bo gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, że ja będę modlił się na różańcu, to bym go wyśmiał. Podobnie Małgosia – gdyby ktoś jej powiedział, że będzie się modliła z mężem na różańcu, to powiedziałaby, że to niemożliwe.
Od tego rozpoczęła się nasza wspólna droga ku nawracaniu się. Wtedy też Pan Bóg postawił na naszej drodze ludzi, którzy się za nas modlili i nami się zaopiekowali. To byli księża z parafii św. Augustyna w Warszawie. Tam jest bardzo silna Droga Neokatechumenalna. Automatycznie poszliśmy na katechezy i przystąpiliśmy do Neokatechumenatu. To było obarczone ogromną walką duchową, czego ja wtedy nie rozumiałem. Jakaś wielka chmura zawisła nad nami. Doszło do okropnej kłótni. Było dużo jakiejś złości, a ja nie wiedziałem, z czego to się bierze.
Jak udało się to wszystko przezwyciężyć?
Trzy dni po naszym wejściu na Drogę były moje imieniny. Żona, jeszcze przed wspomnianą awanturą, zamówiła w mojej intencji Mszę Świętą. Dwie godziny przed nią wyspowiadałem się i wtedy mój spowiednik powiedział mi, żebym zawierzył nasze małżeństwo Matce Bożej. Wtedy nawet nie bardzo wiedziałem co to znaczy. Kapłan wytłumaczył, żebym swoimi słowami polecił nas Matce Bożej. W czasie Mszy Świętej przyjąłem Komunię Świętą, uklęknąłem przed obrazem Matki Bożej Częstochowskiej i zawierzyłem małżeństwo Niepokalanej. Po Mszy Świętej żegnałem się z rodziną, a to był grudzień, zimno. Byłem w takiej ciężkiej kurtce – sięgnąłem do kieszeni po różaniec. Namacałem jego wolny koniec – nie było krzyżyka. Wyjąłem różaniec z kieszeni. Okazało się, że był porwany na pięć części, poplątany w dziwny, nienaturalny sposób. Tak jakby stado słoni przegalopowało po mojej kurtce. Poszedłem więc do mojego spowiednika i pokazałem mu, co się stało. Powiedział do mnie wtedy: „Co ty myślisz? To jest walka na śmierć i życie o was. O ciebie, o twoją żonę, o wasze dzieci”.
Od tamtego wydarzenia mam już świadomość, że toczy się walka. Zacząłem głębiej wchodzić w ten temat i dowiedziałem się, że różaniec jest właśnie takim batem na szatana. Że konsekwentna i regularna modlitwa różańcowa w połączeniu z sakramentami jest dobrą metodą na to, żeby chronić się przed działaniem złego. Staramy się wspólnie korzystać z tego do dziś.
To wszystko działo się kilka lat temu...
Tak, ta droga trwa od kilku lat, ale to wcale nie znaczy, że się skończyła. Myślę, że jeszcze wiele przed nami. Pokusy przecież nadal są i są momenty jakichś szarpnięć. Są też momenty cierpienia. Wtedy właśnie – już o tym wiemy – trzeba tym bardziej sięgać po różaniec. Ze zdwojoną mocą. Nawet wbrew temu, co czasem podpowiada rozum.
Różaniec nam towarzyszy. Towarzyszy nam od jakiegoś czasu także Niepokalanów. Ojcowie franciszkanie modlą się za nas.
A pewnie w środowisku nie jest Wam łatwo...
Wieść gminna, że jesteśmy „katolami”, rozniosła się po branży i nie jest łatwo. Świat blichtru, sukcesu, raczej ma w pogardzie katolików i takie rzeczy jak różaniec. Ale żyjemy. Mamy trójkę dzieci. Pracujemy. Jesteśmy otoczeni modlitwą i choć bywa ciężko, to jesteśmy szczęśliwsi. To mogę powiedzieć na pewno, że choć nie mam teraz więcej pracy, nie ma uznania ani sukcesu, a moje ego musiało bardzo odpuścić, to teraz jestem szczęśliwy. Kiedyś było we mnie pełno nieukojonego wrzasku, łaknienia czegoś, czego nawet nie potrafiłem nazwać. Cały czas byłem w jakimś pędzie, że mi mało i mało. Teraz jest odwrotnie. Mam wrażenie, że wszystko mam. To, co jest najważniejsze, już na pewno mam.
Ma Pan to szczęście, że ma w rodzinie błogosławioną...
Błogosławiona Hanna Chrzanowska jest moją ciocią – siostrą cioteczną mojego dziadka. Była matką chrzestną mojego taty. Do niedawna było to dla mnie jednak jakąś abstrakcją. Dopiero ostatnio, kiedy w z związku z beatyfikacją zrobiło się o cioci Hani głośno, zacząłem się nią interesować. Poznałem trochę więcej faktów z jej życia. Bardzo poruszyło mnie to, że ona dopiero posługując chorym i cierpiącym odkryła Pana Boga. Wcześniej jej serce było wrażliwe na cierpienie innych, ale nie widziała tam Boga. Potem dopiero stwierdziła, że nie da się z miłością ofiarować siebie drugiemu człowiekowi, jeżeli źródłem tej miłości nie będzie Bóg. To mnie zastanowiło. A druga rzecz, o której często myślę, to że do jej beatyfikacji potrzebny był cud. To nie jest tak, że ona dostała pomnik czy medal i mamy sławną ciotkę. Ona została błogosławioną, bo był cud za jej wstawiennictwem. A jeśli on miał miejsce, to znaczy, że to wszystko, w co wierzymy, jest prawdą.
Dziękuję za rozmowę.