Wywiady
„Więź ducha: Kotlarczyk - Wojtyła” - rozmowa z Anielą Pakosiewicz
„Więź ducha: Kotlarczyk - Wojtyła” - rozmowa z Anielą Pakosiewicz, prawnikiem, miłośniczką historii i dobrej literatury, córką śp. Mieczysława Kotlarczyka o niezwykłej relacji wybitnych wadowiczan, o rodzicach, spotkaniach z księdzem, biskupem, kardynałem Karolem Wojtyłą, papieżem Janem Pawłem II.
Kolejny wywiad Dominiki Jamrozy z cyklu „Rozmowy Sceny Papieskiej” w roku 40. rocznicy wyboru Kardynała Karola Wojtyły na Papieża – Jana Pawła II oraz 40. rocznicy śmierci Mieczysława Kotlarczyka, osobowości teatru polskiego XX wieku.
Dominika Jamrozy: Urodziła się Pani w Krakowie, w czasie okupacji, z tym miastem łączy się całe Pani życie. Rodzice pochodzili z Wadowic, miasteczka, które ich ukształtowało. Domyślam się, że i dla Pani było bliskie, chociażby poprzez wizyty u Dziadków.
Aniela Pakosiewicz: Oczywiście. Przyjeżdżałyśmy zazwyczaj do domu rodzinnego naszej mamy, do Dziadków Opidowiczów. Pamiętam jak z młodszą o dwa lata siostrą wędrowałyśmy do kościoła na Rynku albo do Klasztoru oo. Karmelitów Bosych na Górce i do Sanktuarium św. Józefa. Dziadkowie mieszkali w popielatej kamienicy naprzeciw wadowickiego sądu, niedaleko gimnazjum. Pamiętam też ważne z dzieciństwa wydarzenie, które zaważyło na wyborze mojej zawodowej drogi, będącej kontynuacją tradycji rodzinnej po dziadku i wujkach ze strony mamy. Rodzeństwo ojca było bardziej humanistyczne, filologiczne. Sporo czasu spędzałam w kancelarii dziadka, przedwojennego wadowickiego notariusza. Pewnego razu, podczas wizyty wcześniej umówionego klienta, dziadek zmuszony był mnie czymś zająć. Dał mi trzy roczniki „Dzienników Ustaw” i polecił odnaleźć pewną informację/fotografię. Sumiennie przejrzałam gazety i owej fotografii nie znalazłam. Przekazałam dziadkowi wyniki swojej pracy. Pamiętam, co wtedy powiedział. Doskonale zdawał sobie sprawę, że tego zdjęcia tam nie ma, ale uznał, że wykonałam to zadanie skrupulatnie i będę dobrym prawnikiem. I tak też się stało. Niedawno nasz rocznik spotkał się z okazji 50-lecia ukończenia studiów prawniczych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Z dumą wspominaliśmy naszych wykładowców, wielkich i wybitnych znawców tematu, ludzi o olbrzymim dorobku naukowym, prawdziwe autorytety moralne, luminarze nauk prawnych.
DJ: To była jeszcze ta wykształcona przed wojną kadra, której udało się przetrwać czasy okupacji. Do takiej elity intelektualnej należeli Pani Rodzice. Wokół nas zieleń wiosny pozytywnie nastrajającej do życia. Chcę jednak – za Pani przyzwoleniem - powrócić do wspomnień związanych z miesiącami zimowymi. W styczniu i w lutym odchodzili Pani Rodzice. 21 lutego 1978 roku, 40 lat temu, zmarł Mieczysław Kotlarczyk.
AP: Dobrze pamiętam ten dzień. W samo południe zadzwoniła do mnie, do pracy mama. Tato był od kilku dni podziębiony. Tego dnia miał umówioną wizytę lekarską, ale się rano już nie obudził.
DJ: Mawiają, że to piękna śmierć, dla wybranych.
AP: To prawda, ale nagła. To odejście było zupełnie inne niż odchodzenie naszej mamy, które trwało trzy lata od 1983 roku, kiedy przeszła udar. Żyła w bólu, w cierpieniu. Tak po ludzku myśląc, nie zasłużyła sobie na to. Była dobrym, wspaniałym, mądrym człowiekiem. Przez całe życie zachowywała nieprawdopodobną pogodę ducha. To nie jest tylko moje zdanie, ale wielu osób, które ją znało.
DJ: Opatrzność stawia wysoko poprzeczkę najbardziej wartościowym. Z wielką estymą mówił o Niej śp. profesor Janusz Kotlarczyk. Domyślam się, że była osobą, która rozumiała artystę, człowieka bezgranicznie oddanego sztuce.
AP: Mama darzyła ojca ogromnym uczuciem. Pobrali się przed wojną. Studiowała polonistykę i jeśli się nie mylę przed wybuchem wojny miała ukończone cztery lata studiów. Była dobrze zapowiadającą się studentką, miała swoje aspiracje. Potem oczywiście pojawiła się kwestia powrotu na Uniwersytet, ale dwie przyczyny Jej to udaremniły: mama okrutnie odchorowała okupację - zachorowała na gościec postępujący. Na to nałożyła się opieka nad dwójką małych dzieci. Została z nami. Dokonała takiego wyboru, ponieważ nie była egoistką. Wspierała naszego tatę, praktycznie we wszystkich sprawach związanych z teatrem. Pamiętam - już później, w latach 60. – ich wspólne dyskusje, tato radził się jej, pytał: „Zosiu, tak to widzę. A ty, co o tym sądzisz?”
DJ: Była pierwszym konsultantem, recenzentem…
AP: … była dla ojca intelektualnym partnerem. Bardzo dużo czytała, nie była „zasklepiona” tylko na wiedzy wyniesionej ze studiów. Była otwarta na nowinki literackie, dbała o to, by „być na bieżąco”.
DJ: Jak postrzega Pani swoich Rodziców dziś, z perspektywy czasu i własnych doświadczeń?
AP: Sądzę, że miałyśmy z siostrą bardzo tolerancyjnych rodziców. Oczywiście w domu ustalone były pewne reguły postępowania, ale mogłyśmy mieć również odmienne zdanie. Czasami, w obronie przed bardzo zasadniczym tatą interweniowała mama: na przykład w kwestii posiadania przeze mnie psa. Muszę Pani powiedzieć, że w pewnym momencie, w naszym życiu pojawił się nowy domownik. Był to pies z rodowodem, rasy kerry blue terier. Wabił się Kleks. Pamiętam, że moją ambicją, jako jego właścicielki, było zabranie go na wystawę. Tato był oczywiście temu przeciwny: twierdził, że to stres dla zwierzęcia, które nie ma żadnych szans na zwycięstwo, ponieważ w sąsiedztwie było takich uroczych szczeniaków kilka i wreszcie: Jak ten psiak będzie się czuł z przegraną ? Mówię Pani o zdarzeniu, które do dziś wywołuje uśmiech na mojej twarzy i pokazuje naszego tatę z zupełnie innej perspektywy. Otóż wracamy z owej wystawy, na której Kleks otrzymał dwa medale: w klasie młodzieżowej i w klasie ogólnej. Pies wchodzi do mieszkania. Tato akurat odpoczywa na tapczanie. Pies staje ostentacyjnie w drzwiach korytarza, z dumą pokazuje ojcu zawieszone na szyi medale i … przechodzi dalej, nie wchodząc do pokoju taty, jak to miał w zwyczaju. Nie zapomnę komentarza ojca: „Kleks dał mi właśnie nauczkę. Powiedział: Nie wierzyłeś we mnie, a ja te dwa medale zdobyłem.” Muszę Pani powiedzieć, że nasz tato, który na początku był przeciwny nabywaniu przeze mnie psa, potem traktował go z niezwykłą czułością. Nieraz mówił: „Z córkami nie mogę porozmawiać, z żoną coraz rzadziej, tylko Kleks mnie wysłucha i zrozumie”.
DJ: Ot, Kleks Wspaniały!
AP: Kleks Kotlarczyk - tak o nim mówiono w naszej kamienicy - ubóstwiał krówki. I te krówki otrzymywał oczywiście od ojca. Pamiętam jak po 1966 roku - tato przeszedł wtedy zawał - w procesie rekonwalescencji pomagały mu właśnie spacery z psem. Kleks, jak tylko usłyszał hejnał w radio, stawał pod drzwiami i - jak mawiał nasz tata - szczekał do niego: „No chodź Kotlarczyk, muszę cię na ten spacer wyprowadzić”. Po latach ojciec bardzo mocno przeżył odejście Kleksa. Nie zgodził się już na kolejne zwierzę w domu. Powiem Pani też o incydentach, pokazujących w jakich czasach żyliśmy. Mieszkaliśmy przez wiele lat naprzeciw Krakowskiego Urzędu Bezpieczeństwa, przy Placu Inwalidów, w budynku „Kina Wolność”. W owym urzędzie ojciec odbył pamiętną rozmowę, kiedy w 1962 roku starał się wyjechać do Rzymu. Zresztą jak był tam wzywany, to już tylko mówił, że idzie do sąsiada, naprzeciwko. Przed wspomnianym wyjazdem do Rzymu długo nie wracał, pamiętam mamy zdenerwowanie. Tato po półtorej godzinie przyszedł i powiedział: „Zosiu albo mi dadzą paszport, albo mnie zamkną…”
DJ: … ostatecznie paszport otrzymał i do Rzymu pojechał.
AP: Tak, ale przez cały zagraniczny pobyt taty, mama odbierała telefony z pytaniami: „Czy jest Pani przekonana, że towarzysz dyrektor wróci?” Tato miał paszport ważny do połowy stycznia. Mama wtedy wielokrotnie tłumaczyła, że jest przekonana, że wróci na pewno na Święta Bożego Narodzenia. I tak się stało.
Wracając jeszcze do naszego Kleksa. Pewnego razu poproszono również tatę, by jednak pierwszy przystanek Kleksa nie odbywał się - jak to w zwyczaju naszego psa bywało - zawsze na trawniku przed urzędem, ale nieco dalej. Ponoć w kontekście działalności mojego taty zachowanie Kleksa było wysoce niestosowne.
DJ: Kleks dzielił ze swoim panem trudny los. Historię tej wyjątkowej przyjaźni warto było przywołać. Wróćmy jeszcze na moment do domowych, rodzinnych wspomnień. Wiem, że 1 stycznia obchodziliście Państwo imieniny taty, odwiedzał Was wtedy ksiądz Karol Wojtyła.
AP: Ksiądz Wojtyła oczywiście bywał u nas, ale to zależało oczywiście od napiętego kalendarza Przyjaciela naszego domu. Można powiedzieć, że częste wizyty księdza Karola Wojtyły miały miejsce do momentu wyboru Wojtyły na biskupa pomocniczego. Przychodził w okolicach imienin mojego taty, a potem z racji funkcji, które zaczął pełnić w polskim kościele, były to spotkania rzadsze. Zawsze przysyłał kartkę z życzeniami.
DJ: Jakim zapamiętała i jak się zwracała Pani do księdza Karola Wojtyły?
AP: Do czasu ingresu biskupiego - pamiętam dobrze to wydarzenie, bo byłam wtedy z ojcem na uroczystościach na Wawelu - dla mnie i siostry to był Loluś. Potem zaczęłyśmy mówić do niego „Wujku”. Tę kwestię tak ujęła mama: „Loluś przychodzi dziś do nas, ale nie życzę sobie od teraz żadnej familiarności. Od teraz On nie jest dla was Lolusiem”. Byłyśmy nastolatkami i szczerze mówiąc miałyśmy kłopot ze zrozumieniem, dlaczego mamy zwracać się do Niego inaczej, niż do tej pory. Gdy pewnego wieczoru zapukał do naszych drzwi, pobiegłam je otworzyć. Zazwyczaj wtedy wołałam od progu: „Loluś przyszedł!”, ale tego dnia nie wiedziałam, jak się zachować, więc krzyknęłam: „Mamo, mamy Gościa”. Podczas spotkania ksiądz bp Wojtyła o coś mnie zapytał, tak bezpośrednio i wtedy zainterweniowała mama i zapytała Go: „Jak dziewczynki mają się do Ciebie zwracać?” Odpowiedział: „Niech zwracają się do mnie tak, jak dotychczas, ale - tu zawiesił głos i spojrzał na nas porozumiewawczo - jeśli mają mieć problemy, to może niech mówią wujku”. Muszę Pani powiedzieć, że dla nas Karol Wojtyła był po prostu kimś z rodziny, bliską nam osobą. Pamiętam, że bardzo lubił tort orzechowy mojej mamy, ale zawsze prosił o mały kawałeczek. Lubił też żółty ser. Jak na półmisku leżały plasterki wędliny i żółty ser, to zawsze brał sobie plaster żółtego sera.
DJ: Pani mama znała upodobania kulinarne Karola Wojtyły.
AP: Oczywiście, z prostej przyczyny: mieszkali razem z ojcem i z Lolkiem w domu przy ul. Tynieckiej 10 przez prawie trzy lata. W czasach okupacyjnych żyli bardzo skromnie. Pamiętam, że po wojnie, dopiero kiedy miałyśmy 10 czy 11 lat, w naszym domowym menu pojawiła się kasza. Mama mówiła, że kasza była ich głównym daniem w czasie okupacji, dlatego nam jej wcześniej nie gotowała.
DJ: Czym jeszcze dzielili się z Paniami Rodzice wspominając czasy okupacji, wspólne życie z Lolkiem Wojtyłą, o czym warto w tym kontekście powiedzieć?
AP: O czasie okupacyjnym wiemy najwięcej z opowieści naszej mamy, która oprócz dbania o siebie i męża, dbała również o Karola. Wieczory spędzała np. na cerowaniu skarpetek obu panów. Doszła w tym do ogromnej wprawy, co przydatne było w czasach powojennych i opiece nad nami.
Chcę w tym miejscu dodać, że w naszym domu ks. Karol Wojtyła pozostawił pamiątki rodzinne. Należał do nich Jego rodzinny, bardzo osobisty album z fotografiami bliskich. Nasza mama z wielką pieczołowitością o to wszystko dbała. Ów album na życzenie Ojca Świętego, bodajże na rok przed Jego śmiercią, został Mu przesłany do Watykanu. Mama zdjęcia opisała i zidentyfikowała osoby na nich uwiecznione. Natomiast pamiątki materialne – typu etażerka, serwis itp. – za życia i na prośbę Księdza Kardynała Franciszka Macharskiego wspólnie z Siostrą przekazałyśmy do Domu Pamięci Jana Pawła II w Wadowicach, dzisiejszego Muzeum. Sądzę, że te informacje potwierdzają jak dużym zaufaniem Ojca Świętego cieszył się nasz dom, nasza mama, która nigdy tego zaufania nie zawiodła.
Jeszcze jednym wspomnieniem podzielę się z Panią. Pierwsze miesiące życia spędziłam na Tynieckiej i wiem, że byłam dzieckiem noszonym na rękach: mamy, taty i Lolka. Panowie często dyskutowali o teatrze, o poezji, o literaturze, a w czasie owej rozmowy zazwyczaj przekazywali mnie sobie z rąk do rąk.
DJ: A po latach… sakramentu małżeństwa Pani i Pani Mężowi udzielił kardynał Wojtyła.
AP: Tak, zawsze mówimy o tym fakcie z dumą i wzruszeniem. Nasz ślub odbył się w kaplicy Pałacu Arcybiskupów Krakowskich, przy ul. Franciszkańskiej 3. Po mszy świętej odbyło się rodzinne przyjęcie w mieszkaniu Rodziców. Opowiem Pani o pewnym wydarzeniu. Podczas tego kameralnego spotkania Kardynał Wojtyła powiedział, że cieszy się, że udzielił nam ślubu i, że … jestem zdrową osobą.
DJ: Rozumiem, że zapadła wtedy przy stole niezręczna cisza, która „domagała się” wyjaśnienia.
AP: Wtedy Wujek Karol wyjaśnił, że jak w tym „okupacyjnym czasie” nosił mnie na rękach, pewnego razu wysunęłam mu się z rąk i spadłam na kanapę. On przez te wszystkie lata to przeżywał. Tato powiedział mi potem, że Karol zawsze na koniec ich spotkań czy rozmów pytał: „Czy z Anią wszystko w porządku?”, a ojciec odpowiadał: „Tak, z Anią, z Joasią wszystko w porządku”. Cieszył się, że wyrosłam, że mam dobry zawód. Po trzydziestu latach ten człowiek, o tym błahym przecież wydarzeniu pamiętał…
DJ: Bardzo mocno to przeżył.
AP: Tak. Zapewne wie Pani o tym, że Kardynał Wojtyła przewodniczył mszy świętej pogrzebowej taty. Wygłosił wtedy piękną mowę. Po uroczystości mama zadzwoniła do Niego, dziękując za odprowadzenie taty na Cmentarz Salwatorski i zwróciła się z prośbą o przekazanie jej, na pamiątkę, zapisu tekstu homilii, którą wtedy Kardynał wygłosił. Odpowiedział jej, że go nie ma, bo nie miał napisanego, ale Jego publiczne wystąpienia są nagrywane zazwyczaj przez kleryków. Wojtyła obiecał wtedy mamie, że poprosi o spisanie swojego pożegnania. Był już bardzo zajętym człowiekiem. Mama była z Nim w częstych kontaktach telefonicznych, od czasu do czasu przypominając o swojej prośbie. Pamiętam, że przed wyjazdem na pamiętne konklawe, umówił się z nią na spotkanie. Zdradzam Pani to po raz pierwszy (!). Nigdy nie mówiłam o tym nikomu. Powiedział wtedy do niej: „Zosiu, ja się tak bardzo boję tego konklawe”. Mama, potem w domu, powiedziała: „Czy On ma jakieś przeczucia?” Muszę Pani powiedzieć, że to wspomnienie tkwi we mnie do tej pory, że nieraz myślę o Jego słowach. Z informacji prasowych, które docierały do nas, że na wcześniejszym konklawe był poważnym kandydatem. Nasze późniejsze kontakty, z wiadomych względów, były utrudnione. Pamiętam pierwszą wizytę Jana Pawła II w ojczyźnie. Byłyśmy z mamą zaproszone do Kurii na spotkanie z Ojcem Świętym. W czasie kolejnej wizyty, mama zaproszona została na mszę świętą odprawianą przez Ojca Świętego, dla chorych, w kościele oo. franciszkanów. Poruszała się wtedy o kulach, przybyła do kościoła dwie godziny wcześniej. Zaczęła się modlić. W pewnym momencie zauważyła, że obok niej ktoś również klęczy. Za chwilę poczuła czyjąś dłoń na ramieniu, odwróciła się i zobaczyła Karola – Jana Pawła II. Powiedział jej: „Dzień dobry Zosiu, spotkamy się po mszy świętej”. Mama zabiegała o możliwość spotkania z Ojcem Świętym, ponieważ chciała Mu przedstawić swojego wnuka. Ostatecznie pokazała mu zdjęcie mojego syna, które Jan Paweł II wtedy pobłogosławił. Jan otrzymał różaniec, który ma do tej pory. Potem po latach, kiedy syn miał 17 lat - Ojciec Święty był już schorowany – odbyło się nasze krótkie spotkanie w krakowskiej Kurii, na schodach przy windzie. Mówię o nim, żeby powiedzieć o fenomenalnej pamięci Jana Pawła II. Ojciec Święty powiedział wtedy do mnie: „Widzę Cię Aniu i pamiętam, co obiecałem Twojej Mamie. Nie wykonałem tego”. Odpowiedziałam: „To już było, minęło. Nic się nie stało”. On wtedy zapytał: „A to kto?” Odpowiedziałam: „Przedstawiam Ojcu Świętemu mojego syna Jana”. Ojciec Święty powiedział wtedy: „A to Ty mając siedem lat grałeś w jasełkach!” Byłam zaskoczona, i wtedy przypomniałam sobie, że kiedyś, pisząc do Ojca Świętego kartkę z życzeniami na święta Bożego Narodzenia, o tym „incydencie” z życia Janka wspomniałam. Zawsze z moją siostrą zastanawiałyśmy się czy te nasze kartki, życzenia były przez Jana Pawła II czytane..? To był dowód, że tak.
DJ: Ba, wnuk Mieczysława Kotlarczyka zagrał w jasełkach! A przedstawienia te były dobrze znane Karolowi Wojtyle z dzieciństwa. Bywał na nich i na innych spektaklach realizowanych w Wadowicach przez Pani Dziadka - Stefana Kotlarczyka, przychodził z tatą i bratem Edmundem.
AP: Zapewne. Mama często to podkreślała, że Wojtyła obok znakomitej pamięci, wyróżniał się w gronie rówieśników ogromną samodyscypliną. Kiedy w czasie okupacji pracował w kamieniołomie, to uczęszczał jeszcze na lekcje języka francuskiego, rozwijał swoją duchowość pod okiem Jana Tyranowskiego, bardzo dużo czytał i oczywiście zaangażowany był w konspiracyjną działalność teatru mojego taty.
DJ: Dlatego przekonująco brzmi apel Jana Pawła II skierowany do młodych na Jasnej Górze w 1983 r., a przypomniany przez Niego cztery lata później na Westerplatte: „Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od Was nie wymagali”… Do jeszcze jednej sytuacji z „czasów tynieckich” Wojtyły i Kotlarczyków chciałabym nawiązać. Do momentu, kiedy Karol powiedział swojemu przyjacielowi i mistrzowi Mieczysławowi o wyborze innej życiowej drogi – o swoim kapłańskim powołaniu.
AP: Była to ponoć rozmowa niezwykle dramatyczna. Tato bardzo się zdenerwował. Uważał, że Karol Wojtyła zaprzepaszcza ogromny talent. Ponoć ojciec nie przebierał w słowach, w argumentach, a młody Karol Wojtyła wysłuchał go ze spokojem i powiedział: „Mieciu, ty masz swoje racje, a ja mam swoje”.
DJ: Poznając i studiując przez cały czas dorobek Karola Wojtyły, prowadząc także zajęcia/warsztaty „Z kulturą o KULTURZE” zwracam uwagę młodym ludziom po pierwsze na kwestię szacunku do drugiego człowieka, woli wysłuchania go, zwłaszcza wtedy, kiedy ma odmienne zdanie, by w tych najprostszych interpersonalnych relacjach naszą codzienność czynić „bardziej ludzką”. Mówię m.in. o humanistycznym wykształceniu Wojtyły, o roli jaką w życiu człowieka odgrywa pedagog-mistrz. W tym kontekście przywołuję przyjaźń Lolka i Mieczysława Kotlarczyka, która zrodziła się z pracy nad wadowickimi spektaklami, dyskusjami o teatrze, która zadecydowała o wyborze studiów młodego Wojtyły…
AP: Dziękuję Pani, to godne uznania. Tato urodził się w 1908 roku, Karol Wojtyła 12 lat później. Karol w Wadowicach był młodym, poszukującym człowiekiem, a mój tato wykształconym pedagogiem, po studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim i obronionym doktoracie…
DJ: … i ta niezwykle ważna w życiu człowieka relacja: pedagog-uczeń rozwinęła się w partnerstwo, wsparcie, zwłaszcza to duchowe. Owa wieź ducha, przyjaźń była cenna dla obu Panów.
AP: Ma Pani rację. Przez te wszystkie lata Karol Wojtyła – Kapłan służył pomocą, był blisko naszej rodziny, teatru, zwłaszcza w dwóch trudnych okresach jego likwidacji. Chcę się odwołać do książki-wywiadu André Frossarda z Ojcem Świętym, zatytułowanej „Nie lękajcie się!”. Tam są dwa piękne fragmenty, bardzo mi bliskie. Ojciec święty zapytany o osoby, które go w młodości ukształtowały, wymienił mistyka-krawca z krakowskich Dębnik - Jana Tyranowskiego oraz naszego ojca.
DJ: Wszyscy pamiętamy wadowickie, pożegnalne spotkanie Jana Pawła II w 2002 roku i słowa, które wtedy wypowiedział. Pięknie też napisał o Pani Tacie w przedmowie do „Sztuki żywego słowa”, „spłacając dług wdzięczności, jaki zaciągnął w stosunku do Autora od młodych lat”.
AP: Teatr był pasją taty. Wiedział o tym i trafnie ujął to Kardynał Wojtyła w liście zaadresowanym do naszej mamy i napisanym w dniu pogrzebu taty, 25 lutego 1978 roku. Zacytuję Pani spory jego fragment: „Spotkaliśmy się w imię wspólnych umiłowań. Dla mnie było to umiłowanie młodości, dla Niego wynikające z dojrzałego wyboru i życiowego powołania i posłannictwa wobec chrześcijańskiej kultury narodu. A chociaż moja własna droga powołania, którą mi zadał Bóg odwiodła mnie od tych młodzieńczych umiłowań, które miałem z Mietkiem, to jednak ta przyjaźń i to obcowanie - w części płynące z tych samych umiłowań - pozostawiły we mnie jakąś szczególnie uprawioną warstwę wewnętrznej gleby, która wciąż żyje. Myślę, że muszę Ci to napisać po śmierci Mietka i w dniu Jego pogrzebu, że muszę temu dać świadectwo. W tych dniach bardziej jeszcze wspominam „nasze czasy wadowickie” i okupację, wspólne przemieszkiwanie na Dębnikach, i dalsze losy Jego teatru, dwukrotną likwidację i niewątpliwe zmaganie się o polski, chrześcijański wyraz sztuki żywego słowa, wreszcie ostatnie dni i nasze (…) spotkania oraz doraźne rozmowy. Niech Bóg przyjmie Jego życie, niech zbawi Go na wieczność, niech Bóg opiekuje się Tobą i Twoimi dziećmi”. To jest dla mnie, dla nas najważniejsze świadectwo tej przyjaźni.
DJ: Niezwykle cenne świadectwo ! Pięknie Pani dziękuję!
AP: Zapewne wie Pani o tym, że po likwidacji Teatru Rapsodycznego w 1967 roku ojciec otrzymał wilczy bilet i nie mógł nigdzie znaleźć zatrudnienia. Ten czas był bardzo dla nas trudny. Najciężej było po 1953 roku. Żyliśmy bardzo skromnie. Przetrwaliśmy dzięki pomocy najbliższych. Po 1967 roku z inicjatywy biskupa Wojtyły tato podjął się prowadzenia zajęć w krakowskim seminarium, gdzie pracował przez 10 lat. Od 1968 do 1977 roku z okazji imienin biskupa, kardynała Karola Wojtyły, w listopadzie odbywały się w seminarium wieczornice poetyckie, przygotowywane pod okiem ojca. Oparte były głównie na polskiej literaturze, na poezji religijnej. Tato wierzył w Karola Wojtyłę, miał świadomość, że jest wyjątkowy, w jakimś sensie naznaczony. Kiedy dowiedział się, że Wojtyła otrzymał sakrę biskupią, ponoć powiedział: „Karol będzie Papieżem”.
DJ: Prorocze słowa. Co widzi Pani, odtwarzając w pamięci obraz taty?
AP: Widzę człowieka siedzącego przy biurku, niesłychanie pracowitego, szalenie zasadniczego, w kwestii własnych przekonań - nieprzejednanego. Widzę ojca - artystę, który dawkowany jest dzieciom bardzo oszczędnie. Pamiętam jego określony rytm życia. Wstawał rano, potem wybierał się do teatru na godzinę 10.00, zazwyczaj na próbę, która trwała do godziny 14.00. Następnie, do godziny 15.00 jako dyrektor podpisywał dokumenty, odpisywał na sprawy urzędowe - była to tzw. „godzina administracyjna”. Około godziny 15.00 tato przychodził do domu. Zjadał obiad, kładł się na 20-30-stominutową drzemkę. Jeżeli grał w spektaklu, to wcześniej przez godzinę przygotowywał się do występu, a jeśli w spektaklu nie grał - pracował pisząc coś, opracowując - przez tzw. „godzinę biurkową”. Po godzinie 18.00 tato szedł do teatru. Był na wszystkich spektaklach, oprócz tych, które grane były w czasie jego pobytu w szpitalu. Po spektaklu przychodził do domu i odbywała się tzw. „rodzinna nasiadówka”, która trwała do godziny 23.00, a czasem i dłużej. Następnie ojciec znowu zasiadał do biurka i pracował zazwyczaj do 3.00 w nocy. Spał w tym czasie po 5-6 godzin. Wiedziałyśmy, że możemy zamienić z nim słowo po owej 20-minutowej drzemce albo dopiero wieczorem. Wszystkie sprawy organizacyjne związane z domem spadały na barki mamy. Po 1956 roku przyszła odwilż, otworzono się na literaturę zachodu. Jak na naszym rynku wydawniczym pojawiło się „Absalomie, Absalomie …” Williama Faulknera, stwierdziłam, że muszę to koniecznie przeczytać. Ojciec wtedy powiedział: „Dziecko, ciężkie wyzwanie przed tobą”. Pamiętam też jego maksymę: „Jeżeli się czegoś podejmujesz, to zrób to dobrze albo nie rób tego wcale”.
DJ: Zapytam jeszcze o Pani wspomnienie Teatru Rapsodycznego, wybranych spektakli.
AP: Z racji wieku nie pamiętam zbyt dobrze spektakli prezentowanych na scenie przy ul. Warszawskiej. Byłam dzieckiem. Jedynym spektaklem z tamtych czasów, który utkwił mi w pamięci był „Beniowski” J. Słowackiego: zapamiętałam Danutę Michałowską, która występowała w tureckim kostiumie oraz … piękny dywan rozłożony na scenie, dar od kardynała Hlonda. Późniejsze moje wizyty w teatrze były spowodowane chęcią obejrzenia ojca. Dużo lepiej pamiętam spektakle prezentowane przy ul. Starowiślnej.
DJ: Scena Kameralna Starego Teatru to moja ulubiona scena Krakowa. Jest w niej jakaś magia …
AP: Chyba tak. W pamięci utkwił mi spektakl „Aktorzy w Elzynorze” i monolog ojca jako Hamleta. Lepiej pamiętam spektakle z lat 60-tych, ze sceny przy ul. Skarbowej. Kolejne wersje „Oniegina”, „Pana Tadeusza”, „Beniowskiego”. Bardzo podobała mi się również „Szopka Krakowska”. Pamiętam ojca jako Księdza Robaka z „Pana Tadeusza”, jako Harfistę z „Akropolis” i oczywiście jego ostatnie role. Już wtedy zdawałam sobie sprawę ze stanu jego zdrowia, bałam się o niego. Nie byłam na spektaklu „O krasnoludkach i sierotce Marysi”. To był już czas, kiedy likwidacja teatru wisiała jak miecz Damoklesa. Tato z biegiem lat, także ze względów zdrowotnych, oddawał reżyserię Danucie Michałowskiej, Tadeuszowi Malakowi, aktorkom – zbiorowo. Jednak cały czas czuwał nad całością. Patrząc z perspektywy lat na zawodową pracę mojego taty myślę o nim z ogromnym szacunkiem. Tato wierzył, że uda mu się swój teatr reaktywować, jak tylko partia dopuści do sterów Edwarda Gierka. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że namówiłam ojca na staranie się o dodatek do emerytury za działalność twórczą. To było dwa lata przed Jego śmiercią. ZUS takiego dodatku dać mu nie mógł, więc powinien był zwrócić się o zaświadczenie z Ministerstwa Kultury. Napisał takie pismo, a w odpowiedzi otrzymał odpowiedź, że Ministerstwo nie posiada żadnych informacji o działalności artystycznej ojca. Przyszedł wtedy do mnie i powiedział: „Popatrz na co mnie naraziłaś. Jestem unicestwiony. Kolejne upokorzenie.” A potem bawiły nas przychodzące później na adres prywatny pisma z innego departamentu Ministerstwa Kultury, np. w sprawie planowanej prezentacji repertuaru zagranicznych autorów. Żartował wtedy: „W jednym departamencie nie ma mnie w ogóle, a z innego przysyłają do mnie pisma jako dyrektora Teatru Rapsodycznego”.
DJ: W 2007 roku Ministerstwo Kultury pośmiertnie odznaczyło śp. Mieczysława Kotlarczyka Złotym Medalem Zasłużony dla Kultury „Gloria Artis”. Wyróżniono wtedy spore grono żyjących i zmarłych Rapsodyków.
AP: Pamiętam tę uroczystość. Odbywała się w PWST im. L. Solskiego w Krakowie. Medale wręczał dziś śp. pan Tomasz Merta, podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Byłam poruszona. Tato niestety tej chwili już nie doczekał…
DJ: … zostawił wspaniały artystyczny testament, z którego czerpali potem inni, wybitni pedagodzy- aktorzy, przekazując swoje umiejętności kolejnym pokoleniom artystów „w służbie Melpomeny”. Dziękuję Pani za dar spotkania, za te piękne wspomnienia i słowa, którymi zechciała się Pani ze mną podzielić.