Skarby Kościoła
Wotum za niepodległość
Jej kolosalne rozmiary można ocenić właściwie dopiero z dystansu. Jeżeli kierując się od centrum Warszawy, wjedziemy w nowo zbudowaną aleję Rzeczypospolitej, zamglona bryła świątyni Opatrzności Bożej pojawi nam się w tle ulicy jak sylwetka tatrzańskiego szczytu.
Wrażenie ogromu nie znika, gdy podejdziemy pod sam kościół. 11 listopada, metropolita stolicy kard. Kazimierz Nycz, uroczyście konsekrował miejsce wybrane na wotum narodu. Wyraz wdzięczności za odzyskaną wolność.
Pierwszy projekt
„Boże przedwieczny, powierzam Twojej Opatrzności losy moje i moich bliskich. Nie opuszczaj nas – nawet wtedy, gdy my opuszczamy Ciebie”. Akt zawierzenia Bożej Opatrzności będzie kluczowym momentem tej uroczystości. Skierowany jest on do wszystkich Polaków, nie tylko tych, którzy przyjdą na Mszę. W zamyśle abp. Nycza jest to dopełnienie ślubów wierności Bogu, które nasz naród kilkakrotnie składał w historii. A jako że historia ta pisana jest liniami krzywymi, kręta była również droga realizacji zamysłu, podjętego jeszcze w ostatnich latach Pierwszej Rzeczypospolitej.
W mało uczęszczanym zakątku warszawskiego Ogrodu Łazienkowskiego można dziś odnaleźć, ukryte w gąszczu krzewów, resztki fundamentów pierwszej, nieukończonej świątyni pod tym wezwaniem. Kościół miał być darem Polaków, wdzięcznych Bożej Opatrzności za uchwalenie konstytucji 3 maja 1791 r., która wyprowadzić nas miała z bezsiły i upadku. Kamień węgielny świątyni wmurowano w pierwszą rocznicę jej uchwalenia. Niedługo potem wybuchło powstanie kościuszkowskie, zaś po jego klęsce weszli do miasta Rosjanie. Rozpoczęła się półtorawiekowa epoka niewoli. Po ambitnym projekcie pozostały tylko fundamenty.
Kolejne próby
Jednak Polacy nie zapomnieli. W 1921 r., niedługo po odzyskaniu niepodległości, Sejm Ustawodawczy podjął dawne zobowiązanie. Nowa świątynia miała stanąć na Polach Mokotowskich. Długo wybierano projekt godnego upamiętnienia idei narodowego dziękczynienia. Dopiero w 1938 r. zwyciężył plan architekta Bohdana Pniewskiego. Prace nad fundamentami rozpoczęto latem następnego roku. Co było dalej, wszyscy wiemy. Kolejna niewola, tym razem w postaci niemieckiej okupacji, przekreśliła plany budowy.
W 1947 r. prymas August Hlond usiłował kontynuować dzieło. Komuniści nie dopuścili jednak do tego, by w centrum odbudowującej się stolicy „państwa demokracji ludowej” stanąć miał nowy kościół, i to w dodatku poświęcony idei wrażej, „burżuazyjno-sanacyjnej” Rzeczypospolitej. Paradoksalnie mieli rację. PRL, zrywająca z historyczną polską tradycją państwową, nie była suwerenną formą bytu wolnych Polaków, nie było więc warunków do spełnienia ślubu. W latach 70. powstał co prawda w Warszawie kościół pod wezwaniem Bożej Opatrzności (przy ulicy Dickensa), nie jest to jednak obiekt na miarę naszych historycznych zobowiązań. Sam prymas Stefan Wyszyński podczas konsekracji kościoła powiedział, że jest to tylko „zastępcza ofiara” w miejsce niespełnionych ślubów.
Projekt ostateczny
Gdy w 1989 r. kolejny raz wybiliśmy się na niepodległość, wróciła idea budowy świątyni. Podjął ją następca Wyszyńskiego, prymas Józef Glemp. Jego staraniem doprowadzono do wyboru nowego miejsca inwestycji: na niezabudowanych jeszcze polach podmiejskiego Wilanowa, niegdyś rezydencji króla Sobieskiego. W 2000 r. prymas wybrał projekt Marka Budzyńskiego. Była to śmiała wizja: nawa kościoła ukryta być miała pod warstwą darni. Pomysł ten nie zyskał jednak uznania prymasowskiej komisji do spraw architektury. Jeden z jej członków porównał projektowaną świątynię do „słowiańskiego kurhanu lub egipskiej piramidy”. W rezultacie krytyki prymas wycofał poparcie dla tego projektu, zaś komisja, działając w pośpiechu, opowiedziała się za realizacją architektonicznej wizji Wojciecha i Lecha Szymborskich.
Ostateczny projekt stanowi jakby przeciwstawienie pomysłu Budzyńskiego. Jest konwencjonalny i razi stylem kojarzącym się z duchem kościelnego triumfalizmu. W dodatku nie grzeszy estetyką: jego bryłę, z dominującą, podzieloną rowkami kopułą, warszawiacy nazwali złośliwie „wyciskarką do cytryn”.
Jednak budowa, wbrew różnorakim trudnościom, wreszcie ruszyła z miejsca – po ponad 200 latach. Najpierw oddano do użytku dolny kościół. Gdy po jakimś czasie na szczycie kolosalnego betonowego obiektu umieszczono krzyż, nocami jego świecący, jak morska latarnia, zarys przypominał ludziom o przeznaczeniu kościoła. Warszawa powoli przyzwyczaja się do „wyciskarkowej” sylwetki, tak jak paryżanie przyzwyczaili się do wszechobecnego wizerunku wieży Eiffla.
Nie tylko marmur i beton
Świątynia to nie tylko marmur i beton. Gdy zaczęto budowę, stała samotnie, w szczerym polu, jednak od lat, w miarę rozbudowy okolicznych osiedli, rozwija się tutejsza parafia. Podczas większych świąt, a nawet coniedzielnych Mszy dolny kościół jest pełen ludzi, mimo że jego powierzchnia nie ustępuje powierzchni górnego. Kościół Opatrzności Bożej, poza swoją funkcją narodowo-ceremonialną, powoli staje się też centrum autentycznie przeżywanej duchowości warszawiaków. Adoracyjne „wieczory dla Jezusa”, odbywane w ostatnie piątki każdego miesiąca, ściągają wiernych z odległych nieraz parafii Warszawy. Cotygodniowe spotkania Ruchu Odnowy w Duchu Świętym są prawdopodobnie największym tego rodzaju wydarzeniem na terenie stolicy.
Wydaje się, że skończył się już czas pytań typu: „dlaczego?”, „po co?”, „dlaczego w takim kształcie?”, „dlaczego tak drogo?”. Pytań w swoim czasie być może nawet uzasadnionych, jednak teraz już raczej bezprzedmiotowych. Świątynia Opatrzności Bożej, realizacja podjętego przed dwoma wiekami zamysłu, uroczyście otwiera swoje podwoje w stolicy.